Za moją niegdysiejszą decyzją odejścia z Salonu24 stały powody czysto osobiste. I, wbrew temu, co niektórzy mi sugerują do dziś, w owym osobistym wątku wcale nie chodziło o to, że ja nagle poczułem się taki ważny, że uznałem iż Salon24 jest mi do niczego niepotrzebny, a już z całą pewnością nie do tego, bym mógł na blogowaniu zarabiać ciężkie pieniądze. Któregoś dnia machnąłem ręką na towarzystwo Igora Janke i jego załogi dokładnie na takiej samej zasadzie, jak miało to miejsce przy okazji wielu innych wcześniejszych sytuacji, jakie w moim życiu mnie spotykały w relacjach z ludźmi. Zawsze bowiem chodzi o to samo – ja bardzo źle znoszę gdy ktoś mnie traktuje jak szmatę, i w dodatku robi to jakby wbrew wcześniejszej umowie.
1981
BLOG
Coryllusowi: O walce w cieniu raz jeszcze
Jak to zachowanie wyglądało w praktyce? Wbrew pozorom, nie było tam nic szczególnie drastycznego. Najzwyczajniej w świecie, w pewnym momencie doszło do tego, że teksty które zamieszczałem w Salonie administratorzy zaczęli traktować w sposób, który uznałem za swego rodzaju demonstrację lekceważenia, a ponieważ ja swoje pisanie od pierwszego tekstu jaki napisałem, uważałem za znacznie lepsze, znacznie inteligentniejsze i znacznie ważniejsze od większości tego co można było znaleźć na blogach i nie tylko, to co oni robili z tymi notkami bardzo mi się nie podobało. Przypominało to trochę coś, co mi się przydarzyło jeszcze w czasie mojej pracy w szkole. Ówczesny dyrektor, kierując się wyłącznie prywatnymi pretensjami, postanowił przy każdej okazji dawać mi do zrozumienia, że źle pracuję, a któregoś dnia, kiedy się posunął ten jeden krok zbyt daleko, złożyłem wypowiedzenie i cześć. Ot tak! Jeśli ktoś myśli, że pod wpływem impulsu, niech tak będzie. W końcu tu też poszło głównie o jeden mail, jaki dostałem od nikogo innego jak samego Igora Janke.
Dziś, kiedy widzę, co się stało z Salonem24 i przyglądam się niemal codziennie temu, co tam się wyprawia, dochodzę do wniosku, że wówczas, podejmując swoją decyzję o rzuceniu tego wszystkiego w cholerę, zdecydowanie źle oceniałem sytuację. Dziś widzę bardzo jasno, że owo wypychanie z Salonu wszystkiego co wartościowe, czy choćby tylko oryginalne, i zastępowanie tego najgorszego typu miernotą – przy stałym przesuwaniem uwagi publiczności na tak zwane „blogi czerwone” – nie było spowodowane osobistymi emocjami poszczególnych administratorów, czy choćby nawet, jakoś tam przecież zrozumiałą, potrzebą promowania tak zwanych kolegów, lecz bardzo jednoznacznym planem zniszczenia blogosfery w jej najbardziej naturalnym kształcie. Widzę to i myślę sobie, że gdybym wtedy to wiedział, gdybym zauważył że cały ten syf, który zaczyna powoli wypierać z Salonu wszystko to co stanowiło esencję blogowania, jest wyłącznie narzędziem do zrobienia czegoś większego, chyba bym jednak tam został. Został i w miarę swoich możliwości nie dał im spokojnie spać.
Co mam na myśli mówiąc o naturalnym sensie blogowania? Otóż nie ulega dla mnie wątpliwości, że pojawienie się blogów zostało spowodowane przez potrzebę stworzenia alternatywy dla tego wszystkiego, co się określa czasem jako mainstream, a czasem jako przekaz oficjalny. Chodziło o to, by wszyscy ci, którzy dotychczas swój udział w kształtowaniu opinii publicznej zaznaczali wyłącznie pisząc listy do redakcji gazet, lub dzwoniąc do radia, mogli go przenieść do owej specyficznej przestrzeni, jaką jest Internet. Ale było w tym coś jeszcze. Mianowicie poczucie, że przez stworzenie blogosfery, stworzy się coś prawdziwie niezależnego, a przez to innego. Coś co w mediach oficjalnych nie ma najmniejszych szans na rozwój, właśnie przez to, że są to media oficjalne, a więc w ten czy inny sposób zanurzony w tak zwanych interesach. I wydawało się, że idea ta jest wręcz doskonała. Z jednej strony, oparta na całkowitej niemal, wynikającej z pełnego wykorzystania wolności ekspresji, autonomii, a z drugiej głęboko zanurzona w systemie współzawodnictwa i konkurencji. Jeśli ktoś nie będzie czytany jako odpowiedź na wszystko tego co jest dostępne w mediach oficjalnych, w sposób naturalny przestanie się liczyć.
Już na samym początku, kiedy postanowiłem uruchomić swój blog w Salonie, zauważyłem, że to wszystko znacznie odbiega od tego co by się wydawało właśnie naturalne. Przede wszystkim od razu mieliśmy podział na „blogi czerwone” i całą resztę, z taką oto intencją, że to co stanowi o sile i randze Salonu24, to są własnie zawodowi dziennikarze, natomiast pozostali blogerzy – a więc blogerzy autentyczni – mogą zaledwie aspirować. Co za absurd! Jak to się realizowało w praktyce? Zwyczajnie. Każdy tekst napisany przez każdego dziennikarza zawodowego był umieszczany na samej górze głównej strony i zachowywał dobre miejsce tak długo aż już go nikt nie miał ochoty czytać. Zawsze mnie zastanawiało, po jasne licho dziennikarze tacy jak Łukasz Warzecha, Piotr Śmiłowicz, czy Ernest Skalski w ogóle mają potrzebę prowadzenia tych swoich blogów. Przecież każdy z nich występuję w telewizji, pisze teksty w tych swoich gazetach, świetnie z tego żyje, a tu jeszcze ma ten Salon24, gdzie mu nawet nie płacą. Skąd u nich ta potrzeba lansowania się w przestrzeni jak by nie było niszowej? Ja rozumiem: Igor poprosił, więc głupio było odmówić, ale bez przesady. W końcu dla kolegów można wiele, ale każdy człowiek ma jakieś swoje życie i swoje sprawy. Po co się rozdrabniać? Zwłaszcza gdy z tego rozdrabniania nic naprawdę jakościowego nie wynika.
Po pewnym czasie, kiedy tylko się dowiedzieli, że coś takiego jak blogosfera istnieje, przyleźli ze swoimi tekstami politycy. Najpierw oczywiście Waldemar Pawlak, po nim Janusz Palikot, a za nimi Marek Migalski i już cała reszta. Po co? No oczywiście można spekulować, ale tak naprawdę sensu w tym zbyt wielkiego nie sposób wypatrzyć. No i przez cały ten czas oczywiście można było obserwować, jak działają tak zwani moderatorzy, którzy konsekwentnie dbali o to, by broń Boże nie doszło do naruszenia demokracji, która w tym wypadku polegała na to, że przede wszystkim, obok zachowujących swoją stałą pozycję blogów prowadzonych przez „czerwonych” dziennikarzy i „zielonych” polityków, panował kompletny chaos, gdzie wszystko co wartościowe i ciekawe, nieustannie mieszało się z jakąś najgorszą – czasem wręcz niewyobrażalnie nędzną nędzą. I wtedy to właśnie po raz pierwszy pomyślałem sobie, że ten Salon to jakiś towarzysko-finansowy biznes, gdzie nie chodzi o nic innego jak tylko o to, by to sobie trwało. Tak długo aż pojawi się coś ciekawszego.
Jak wygląda Salon24 dziś, wszyscy widzimy. Przede wszystkim, autentycznych pełnych pasji blogerów już praktycznie nie ma. Wszyscy ci, którzy blogowali kiedyś i jakoś udało im się zachować pewną pozycję, tacy jak – z tak zwanej „naszej” strony – Rybitzky, Krysztopa, seawolf, Ufka, czy Wszołek stali się właściwie częścią administracji, oczywiście z prawami ograniczającymi się do tego, że jak któryś z nich coś napisze, wówczas to coś z całą pewnością zostanie odpowiednio wyeksponowane, natomiast jak idzie o merytoryczną zawartość tego co oni tam umieszczają, to jest zwykłe mainstreamowe dziennikarstwo, ani gorsze ani lepsze od tego co można przeczytać w jakimś „Uważam Rze”, czy w „Gazecie Polskiej”. Ostatnio zwróciłem uwagę na wywiad jaki Wszołek i jeszcze ktoś przeprowadzili z Janem Rokitą. Czytałem to i zastanawiałem się, jaki może stać powód za najpierw przeprowadzaniem takich rozmów, a potem umieszczaniem ich w Sieci, poza potrzebą zademonstrowania, że się aspiruje do tego, by być tak samo ważnym dziennikarzem jak Igor Janke, czy Łukasz Warzecha? I wychodzi mi na to, że to właśnie o to chodzi. Każdy z nich już dawno przestał pisać po to by wyrzucić z siebie ten ból, czy tę radość, czy tę wściekłość, ale robi to wyłącznie po to, by pokazać swoim starszym kolegom dziennikarzom, że on też jest zdolny i że bardzo by mu było miło zostać jego kolegą z pracy. A najlepsze jest to, ze na to nie ma najmniejszych szans. Jeśli dotychczas nikt nie zaprosił Wszołka, czy wcześniej Leskiego, to nie poprosi nikogo. I to jest to do czego Igor Janke doprowadził swój Salon: poczekalnia dla beznadziejnie aspirujących dziennikarzy. Zamiast autentycznej alternatywy dla Systemu, mamy bandę mniej lub bardziej uzdolnionych językowo autorów, liczących na to, że ktoś po nich wyciągnie rękę i zabierze ze sobą do prawdziwej redakcji, a może i do telewizji.
A to tylko, jak mówię, nasi. Jak idzie natomiast o to co się dzieje po stronie reżimowej, to już w ogóle nie ma o czym mówić. Tam jedynym autentycznym blogerem, jakby na ironię, została już tylko Rudecka, a ona też równie dobrze mogłaby, zamiast pisać te swoje teksty na blogu, występować w „Szkle Kontaktowym”. Rozmawiając zresztą z niejakim Starym. To znaczy, on by reprezentował umiarkowany głos redakcji, a ona społeczny żywioł. A ich też nikt nigdy niegdzie nie zaprosi. Bo oczywiście to wszystko, czyli i Wszołek i Rudecka, to jest kompletne nic. Jak idzie o to, co kiedyś się zapowiadało jako „niezależne forum publicystów”, dziś jest wyłącznie miejscem gdzie mogą się ze sobą żreć politycy i wymieniać poglądami zawodowi dziennikarze. Zwykły bloger, a tym bardziej już zwykły czytelnik, nie ma tam nic do gadania. Proszę zwrócić uwagę na przeciętny „zielony” blog. Tam jest już tylko ten tekst, który oczywiście jest adresowany wyłącznie do polityczno-medialnego towarzystwa „blogera”, pod tekstem cała masa albo jakichś bezsensownych charków wrzucanych tam przez znudzonych internetowych durniów, lub bezradnych komentarzy, na które nie padnie jedna choćby odpowiedź. I to jest ostatnio właściwie główna część tego co jest w Salonie24. Kiedy piszę ten tekst, na salonowym „pudle” widzę następującą sytuację – najwyżej jest tekst dziennikarza „Gazety Polskiej”, pod nim, zgodnie z zasadami demokracji, jakiś Chmurka, a dalej już równo – Administracja, Krysztopa w imieniu tej jakiejś Fundacji, Szczurbiurowy z filmem, Stary, Instytut Obywatelski, Rybitzky, Kuźmiuk, Seawolf, no i oczywiście Krawczyk. A dalej Libicki, SDP, Śniadek, Wojciechowski, Cosic, Janke, znów Szczurbiurowy. A to i tak jeszcze dobrze, bo gdzieś poleźli Migalski, Jaki i Hofman. Wczoraj był taki moment, że na głównej stronie Salonu był tylko Janke i politycy. Tylko oni. Przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka.
No ale jest też Coryllus. Gdzieś na dole jest Coryllus. I teraz kilka słów o nim, bo – muszę to dziś powiedzieć prosto i jednoznacznie – to przez niego jestem tutaj i planuję przez najbliższy czas tu sobie posiedzieć. Cokolwiek by nie mówić o poglądach Coryllusa i napięciach, jakie on tworzy przez swoje teksty, on dziś w Salonie24 jest ostatnim prawdziwym blogerem. I zachowując tę swoją pozycje walczy jak prawdziwy wojownik. Nie oglądając się na nic i robiąc swoje. I oczywiście Igor Janke i wszyscy ci, którzy tworzą dziś Salon w tym a nie innym kształcie, świetnie to widzą. I robią wszystko, by Coryllusa zniechęcić od dalszego tu przychodzenia. A jemu ani w głowie się poddawać. Bo pisanie to jego życie i w dodatku życie, które on uważa za bardzo celowe i sensowne. Patrzę na tę samotną walkę Coryllusa i jestem pewien jak nigdy dotąd, że to wszystko zostało starannie zaplanowane. Istnienie niezależnej blogosfery dla Systemu miało sens tylko na początku, prawdopodobnie trochę po to, by móc powiedzieć, że my też jesteśmy tacy europejscy i że Internet nam nie obcy, no a przy okazji trochę po to, by zawodowi dziennikarze mogli mieć bezpłatne źródło inspiracji, kiedy dzień wcześniej zaprawili i nie chce im się myśleć. Stało się jednak tak, że nagle się okazało, że blogi stają się prawdziwą drogą i w dodatku coraz częściej alternatywą znacznie przewyższającą wszystko to co się dzieje w przestrzeni oficjalnej. I myślę że stopniowo wszyscy ci, którzy na początku liczyli na to, że się trochę kosztem innych zabawią, zobaczyli że żadnej zabawy nie ma, ale za to jest zwykłe zagrożenie. I stąd wpadli na pomysł by blogosferę zamienić w to coś, czym ona jest dziś. A więc, z jednej strony, w plac zabaw dla polityków i dziennikarzy, a z drugiej – przedszkole dla przyszłych współpracowników. I sprawić, by na dźwięk słowa „blog” przeciętny Polak wzruszał ramionami.
W tej sytuacji, widząc, o co tu chodzi i co się szykuje – przynajmniej na jakiś czas – tu zostanę. I będę gadał. Głośno. Choćby po to, by mój kolega Coryllus się tu nie czuł tak opuszczony w tej swojej walce o demokrację, wolność i odpowiedni poziom jednego i drugiego. Choćby i z piwnicy. Tym razem mi to ani trochę nie przeszkadza. A poza tym, jak będzie nas tu dwoje, to, sami wiecie, jak to jest. Gdzie dwoje, lub troje…
Komentarze
Pokaż komentarze (48)