Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2182
BLOG

Gdzie pan siedzi, panie Eddie?

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Kultura Obserwuj notkę 40
      Podejrzewam, że większość czytelników tego bloga nie ma pojęcia, kto to taki Zbigniew Lewicki, a więc pozwolę sobie wyjaśnić. Otóż Zbigniew Lewicki to doktor z habilitacją, profesor nadzwyczajny na Uniwersytecie Warszawskim, amerykanista i celebryta ze stajni państwa Walterów. Walterowie zapraszają Lewickiego regularnie do swojej stacji TVN24, ile razy jest tam coś do powiedzenia na temat Ameryki i amerykańskiej polityki. Ostatnio, jak widzę, Lewicki został również awansowany do pozycji autora dziennika „Rzeczpospolita”.
 
      Skąd ja wiem o Lewickim? Może się to wydać zupełnie niewiarygodne, ale ja go pamiętam jeszcze z roku 1976. Otóż ja miałem wtedy zaledwie 21 lat i należałem do pokolenia, dla którego, jak idzie o literaturę, w tamtym akurat momencie liczyły się dwie książki – jedna z nich to był „Buszujący w zbożu” Salingera, a druga to „Paragraf 22” Hellera. Oczywiście, to były czasy, kiedy w ogóle dzieci i młodzież czytali, czytali i jeszcze raz czytali, a więc, poza Salingerem i Hellerem były jeszcze inne rzeczy, jednak jak idzie o to coś dziś się określa słowem „kult” – mieliśmy przede wszystkim to.
 
     Nie mam za bardzo pojęcia, na ile te dwa tytuły i te dwa nazwiska mówią dziś komukolwiek z nas cokolwiek więcej niż nazwisko Lewickiego, jednak nie mam wyjścia. Muszę zakładać, że jednak mówią. Na wszelki wypadek powiem teraz parę słów o Hellerze. Otóż napisał on ten swój „Paragraf 22”, a myśmy wszyscy zwyczajnie oszaleli. Raz dlatego, że to była wybitna powieść, jedna z najwybitniejszych, a dwa dzięki tłumaczeniu jakiego w oparciu o nią dokonał Lech Jęczmyk. Moim zdaniem, ale jestem pewien, że nie tylko moim, „Paragraf 22” dla polskiego czytelnika jest dziś tym czym być może „Kubuś Puchatek” Ireny Tuwim, właśnie dzięki Jęczmykowi. Każdy kto czyta tłumaczenia literatury, zachowując jednocześnie świadomość, że za tym tłumaczeniem stoi człowiek i tłumacz, wie o czym mówię. Polskie wydanie „Paragrafu 22” to Jęczmyk. „Paragraf 22” po polsku – to Jęczmyk. I co do tego nie może być wątpliwości.
 
     W tym momencie pojawia się Lewicki i mój pierwszy – i faktycznie niemal jedyny – z nim kontakt. Otóż w tamtym 1976 roku, Lewicki, jako członek redakcji popularnego wówczas bardzo pisma „Literatura na świecie”, napisał esej, w którym tłumaczenie Jęczmyka zrównał z ziemią. Ja do dziś mam ten tekst i do dziś zadaję sobie pytanie, o co wtedy mogło pójść. O ile wiem, raz że w tamtych latach podziały polityczne nie były tak mocno zarysowane, by zwykłych, niezaangażowanych bezpośrednio w działalność opozycyjną ludzi tępić, a dwa że sam Jęczmyk jakoś się nie kojarzył z opozycją. Faktem jest że Lewicki Jęczmyka – nie zniszczył, bo tego się zrobić nie dało – ale zniszczyć próbował.
 
     Skoro nie wiadomo więc, o co poszło ogólnie, zastanówmy się, o co poszło konkretnie? Właściwie jednak i to do dziś pozostaje zagadką. Analiza jaką Lewicki przedstawił odnośnie tłumaczenia, jakiego z Hellera dokonał Jęczmyk bardzo przypomina to co, z Ireną Tuwim i jej „Kubusiem Puchatkiem” zrobiła niejaka Monika Adamczyk. Tyle że o ile Adamczyk zrobiła jeden krok dalej, a więc wcisnęła nam to swoje gówno w postaci „Fredzi Phi-Phi”, Lewicki wyłącznie się ograniczył do skomentowania. Merytorycznie jednak, jak mówię, było to niemal to samo. Lewicki wziął na warsztat dzieło sztuki i zaczął po nim grzebać. A więc zachował się tak jak mógł się zachować ktokolwiek.
 
      Nie widzę ani możliwości ani powodu, by omawiać tu wszystko to co napisał w tamtej „Literaturze na świecie” Lewicki, natomiast zwrócę uwagę na jeden szczegół, który zresztą sam Lewicki określił jako bardzo istotny. Mamy mianowicie scenę, kiedy to Yossarian jak zwykle przebywa w szpitalu, a obok niego leży włoski żołnierz imieniem Giuseppe. Pewnego dnia do Giuseppe ma przyjechać rodzina, niestety tuż przed tą wizytą Giuseppe umiera, a personel szpitala nie wiedząc, jak uniknąć trudnej sytuacji, wymyśla, że być może Yossarian, któremu i tak się wiecznie nudzi, zechciałby się dać zawinąć w bandaże od stóp do głów i udawać, że jest tym Giuseppe. A więc przyjeżdżają ci biedni ludzie – mama, tata i brat –  i zaczynają z nim rozmawiać. Jednak ile razy któryś z nich zwraca się do niego per Giuseppe, Yossarian ich poprawia, że on się nie nazywa Yoassarian, a nie Giuseppe. Mama i tata posłusznie zaczynają go tytułować „Yossarian”, natomiast ojciec uparcie mówi do niego „Giuseppe”. Ile razy on mówi „Giuseppe” brat go upomina: „Tato, on się nazywa Yossarian”. Za którymś razem, kompletnie skołowany ojciec, mówi tak: „To bardzo dziwne. Przez cały czas myślałem, że on się nazywa Giuseppe”. W końcu ci wieśniacy wstają i już mają wychodzić, kiedy matka jeszcze odwraca się i mówi: „Ubieraj się ciepło”, a Jęczmyk dodaje: „… powiedziała matka, która wyglądała tak jakby się domyślała”.
 
     Absurdalna jest ta scena kompletnie i przerażająca jednocześnie. Tak jak cała owa książka. I na to przychodzi Lewicki, najpierw informuje nas, że w wykonaniu Jęczmyka całą scenę „diabli wzięli”, bo, jak wszyscy wiemy, „funny” w języku angielskim nie oznacza „dziwne”, ale „śmieszne”, a poza tym on miał napisać: „która chyba wiedziała”, a nie „która wyglądała tak jakby się domyślała”. A ja przede wszystkim dzięki temu „funny” zapamiętałem Lewickiego na zawsze, i od tego czasu, ile razy oglądałem jakiś film, w którym ktoś na przykład wypija truciznę i zanim ostatecznie straci przytomność, mówi „I feel funny”, co lektor nieodmiennie tłumaczy jako „czuje się śmiesznie”, myślałem o Lewickim.
 
     To było dawno. Ja wówczas nie miałem pojęcia kto to taki ten Lewicki, a tym bardziej nie wiedziałem, że to wybitny naukowiec, amerykanista  i specjalista od języka angielskiego. Dziś już wiem, i pewnie dlatego, kiedy czytałem ubiegłoweekendową „Rzeczpospolitą”, zwróciłem na niego uwagę. Powód zresztą miałem jeszcze jeden. Otóż jak się okazuje, wraz z nowymi czasami,  wreszcie pojawił się jakiś mądrala-specjalista, który odważył się przetłumaczyć „Finnegans Wake” Joyce’a.  Piszę „odważył się” ponieważ mamy tu do czynienia z powieścią, za którą nie ośmielił się wziąć nawet sam mistrz Słomczyński. Gdyby ktoś nie wiedział „Finnegans Wake” to powieść, której tłumaczyć nie wolno i nie ma jak. Po prostu. I nie mówię tego w sensie takim, w jakim właściwie można się odnieść do każdej bardziej językowo ambitnej powieści. „Finnegans Wake” nie nadaje się do tłumaczenia i kropka. Oczywiście, jeśli ktoś chce – proszę bardzo. W końcu mamy w Polsce już zespół muzyczny o nazwie „Żuki”, na weselach grają ”Epitaph” King Crimson, niech i będzie to. 
 
      Nie wiem, jak to tłumaczenie zostało przyjęte przez elity, natomiast wiem, że Lewicki je od początku do końca zniszczył. Czy mnie to dziwi? Ani trochę. I to nie dlatego, że uważam Lewickiego za nieudacznika, który nie jest w stanie ocenić czegoś podobnego, ale dlatego, że to akurat że „Finnegans Wake” należy nie ruszać wie każdy, a więc siłą rzeczy Lewicki też, nawet jeśli sam do końca nie wie, co znaczy słowo „wake”. Natomiast ciekawe jest to, że, wedle tego co on pisze, środowisko „Gazety Wyborczej” tłumaczenia broni, a Lewickiego za to że on z nim walczy, tępi. I ja w tym momencie rozumiem, jak to się stało, że Lewicki dziś już jest nasz. I to mnie prowadzi do głównego powodu, jaki mnie zmusił do pisania o Lewickim i o „Finnegans Wake”.
 
      Otóż ukazanie się tego tłumaczenia to wydarzenie faktycznie poważne, i to że Lewicki je potraktował tak jak potraktował, to bardzo dobrze. Powiem więcej – ja uważam, że to wciąż za mało. Bo to co zrobił ten prostak gdzieś spod Krakowa i jego sponsorzy zasługuje już nawet nie na słowa, ale czyny. Tyle że w naszej polskiej sytuacji niestety wygląda na to, że to co dostaniemy, to i tak będzie tylko awantura między nowymi służbami z ITI i starą ubecją z „Wyborczej”, a ktoś taki jak amerykanista Lewicki może być co najwyżej narzędziem pomocnym w prowadzeniu tych porachunków. Bo to co on napisze na temat Joyce’a i jego dzieła nie ma najmniejszego znaczenia, a wręcz mógłbym powiedzieć, że – jak wziąć pod uwagę dotychczasowe dowody niezwykłej fachowości Lewickiego – można podejrzewać, że tu poszło głównie o to, że on sam miał ochotę zrobić to tłumaczenie, a kto wie, czy już go nie robił, tyle że jeszcze mu do końca brakowało parędziesiąt stron, a tymczasem okazało się, że sprawa jest zamknięta, bo tamci byli szybsi. Możliwe też zresztą, że podobnie było czterdzieści lat temu, kiedy to Jęczmyk przetłumaczył Hellera, a Lewicki został na lodzie. To by zresztą Lewickiego ustawiało w pozycji nawet gorszej od tej Adamczyk od Fredzi Phi-Phi, bo ona przynajmniej była na tyle obrotna, że potrafiła nie tylko pyskować, ale jeszcze sama coś tam napisała.
 
     Ogólnie jednak trzeba stwierdzić, że sytuacja jest paskudna, bo tak naprawdę wszystko co mamy to pozory literatury, pozory sztuki, pozory kompetencji. Jeden amator z podejrzanymi papierami jest recenzowany przez innego amatora z równie podejrzanymi papierami, a my się cieszymy, że jest ruch w literaturze. Jakiś specjalista od kręcenia filmów robi nową wybitną komedię dla durniów, drugi specjalista od recenzowania filmów tę komedię miesza z błotem, bo pewnie się na kogoś za coś obraził, później obaj się idą procesować, a my mamy wrażenie, że oto polska sztuka filmowa się rozwija. Bardzo zabawny przykład tych szczególnych kompetencji miałem okazję obserwować ledwo co wczoraj. Jak wiemy, w Indonezji doszło właśnie do ciężkiego trzęsienia ziemi i jak zwykle błyskawicznie na miejscu była telewizja TVN24 wraz ze swoim ekspertem od spraw zagranicznych Jackiem Pałasińskim. I proszę sobie wyobrazić, że ktoś – nie zdziwiłbym się gdyby to był sam Pałasiński -  wpadł na pomysł, by zadzwonić tam do tej Dżakarty czy gdzieś i na żywo porozmawiać z jakimś lokalnym „Eddiem”. Miałem okazję tego wysłuchać, a brzmiało to jakoś tak – gdyby ktoś myślał, że ja sobie stroję żarty, zapewniam, że ani mi w głowie: „Helo mister edi! Ajm coling from polend from ti wi en tłenty for. Łer ar ju akczuali? Arju siting ołwer e ruf? End nał let mi translejt for maj wiuers – Dzień dobry panie Eddie. Gdzie pan jest aktualnie? Czy siedzi pan na jakimś dachu?”
 
       Cóż powiedzieć? No cóż? Chyba tylko to, że już niedługo oni wszyscy – ten Lewicki, ten tłumacz z Krakowa, Pałasiński, Tomasz Raczek i ten obrażony na niego komediant Samojłowicz, a może nawet i pani Monika Adamczyk zawitają tu do nas na Salon24 i założą sobie po jednym blogu.

  

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura