Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1531
BLOG

Józef Bąk, czyli krajobraz po balu

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 11
      Ci z nas – szczególnie osoby lubiące wpadać w nastrój typu „dobrze już było” – którzyśmy dorastali w latach, powiedzmy 60-tych, lub jeszcze wcześniej, mówią niekiedy, że gdyby nas, jeszcze jako ludzi młodych, raptownie wrzucić w świat dzisiejszy, moglibyśmy tego szoku nie wytrzymać. I wcale nie chodzi tu o to, że nasza szczenięcość była pozbawiona komputerów, sklepów i telefonów komórkowych, lecz wyłącznie o to, że tamte czasy, cokolwiek by o nich nie mówić, znały jeszcze coś takiego choćby jak wstyd. A więc, jeśli mówię tu o szoku technicznym, to najwyżej w tym sensie, że wprawdzie całą pracę za człowieka, zgodnie z wcześniejszymi planami, wykonują maszyny, ale za to ów człowiek pracuje dwa razy więcej i dwa razy ciężej. To natomiast o co mi chodzi przede wszystkim, to o szok kulturowy. I ani słowa więcej na ten temat, bo to jest przede wszystkim coś na zupełnie osobny wpis, a poza tym każdy i tak mniej więcej wie, o co chodzi.
 
      Ostatnio jednak miałem okazję zaobserwować zjawisko w pewnym sensie odwrotne w stosunku do tego, o czym wspomniałem wyżej. Chodzi mi mianowicie o to, że istnieje pewna sfera naszego życia, która jakiś czas temu przybrała formę tak patologiczną, że gdybyśmy nagle, już po latach, mieli okazję ją zaobserwować w kształcie oryginalnym, prawdopodobnie nie bylibyśmy w stanie uwierzyć, że coś takiego kiedykolwiek było w ogóle możliwe. Co mam na myśli? Otóż być może idealnym symbolem tego o czym mówię, byłby przypadek całej wielotygodniowej medialnej kariery pewnego lokalnego menela i pijaka o nazwisku Hubert H. Pisałem tu o nim wcześniej kilka razy – przyznaję, że z poczuciem pewnego niezrozumienia skali problemu – ostatnio nawet całkiem niedawno, uzupełniając, dla rozjaśnienia części czytelników treści przekazu, swój tekst zdjęciem owego Huberta H. w towarzystwie popularnego dziennikarza Piotra Najsztuba.
 
      Dlaczego uważam, że ten właśnie przypadek w sposób odpowiedni symbolizuje wspomniane zjawisko? Z dwóch powodów. Pierwszy z nich jest taki, że zrobienie narodowego bohatera ze zwykłego pijaka i drobnego przestępcy tylko dlatego, że ten, w stanie kompletnego zamroczenia alkoholowego, publicznie zwymyślał urzędującego prezydenta państwa, to naprawdę wyczyn nie lada. Gdyby się zastanowić nad tym przypadkiem troszkę staranniej, niż on wydaje się na to zasługiwać, trzeba by było dojść do wniosku, że we współczesnej cywilizacji – cywilizacji dowolnej – tego typu zdarzenie zwyczajnie nie jest możliwe. Można sobie oczywiście wyobrazić sytuację w pewnym sensie podobną, że oto jakieś dziecko, czy półprzytomny staruszek pisze na murze „Jebać rząd” i za to zostaje zmasakrowany przez przechodzącego policjanta, lub choćby postawiony przed sądem za obrazę najwyższych władz państwowych, i wówczas jakieś organizacje praw człowieka postanawiają tego kogoś użyć w swojej kampanii. Tu jednak nie mamy do czynienia ani z dzieckiem, ani z jakimś ekscentrycznym staruszkiem i represyjnym państwem, lecz wyłącznie z jakimś najbardziej pospolitym śmieciem, wulgarnie zaczepiającym ludzi, a następnie, wobec próby wylegitymowania go przez wezwaną policję, lżącego cały świat. I podkreślmy to raz jeszcze – śmieciem awansowanym do pozycji narodowego celebryty wyłącznie dlatego że przy okazji owego lżenia, zelżył też i „tego” prezydenta.
 
      Drugi powód jest taki, że sposób w jaki to zdarzenie zapisało się w publicznej pamięci, dowodzi bardzo zdecydowanie głównej tezy niniejszego tekstu. Że oto ten rodzaj szaleństwa jest tak wybitnie egzotyczny i z punktu widzenia tradycyjnie opisywanego świata tak nierealny, że wiele osób zwyczajnie nie było w stanie zachować jednego o nim wspomnienia w swojej pamięci. Przypadek Huberta H. i jego medialnej kariery jest tak absurdalny, że, gdyby on się nam przydarzył dziś, wywołałby publiczny szok na skalę dotychczas nieznaną. Trzeba też przy tym jednak powiedzieć, że skoro on przed sześcioma laty został potraktowany jako, owszem, interesujący, niemniej jednak stanowiący zaledwie element tamtego pejzażu, to ów pejzaż musiał być pejzażem nie byle jakim.
 
      Patrząc na to wszystko z dzisiejszej perspektywy, można pomyśleć, że istotnie atak, jaki System skierował wobec Prawa i Sprawiedliwości lata już temu był brutalny, i niewykluczone że nawet nie do końca współmierny do przewin tamtego rządu i tamtego prezydenta, niemniej jednak mieścił się on w ogólnie przyjętym zakresie, w jakim działają współczesne media. W końcu nie ma dziś dnia, by czy to gazety, czy radio, czy wreszcie telewizja nie wypełniały swojego przekazu informacjami całkowicie nieistotnymi, ale za to gwarantującymi to, że najbardziej zidiociała część publiczności zechce się nimi karmić, a w domenie polityki by nie dokuczały poszczególnym ministrom z powodu ich oczywistego już dla wszystkich dziadostwa. Nie ma też dziś dnia, żeby media nie kpiły z kolejnego cymbalstwa prezydenta Komorowskiego, jak choćby przy pamiętnej okazji skierowanej przez niego do młodzieży nauki, że nieważne wykształcenie, bo to co się naprawdę liczy, to osobista inteligencja. Każdy przyzna, że praktycznie codziennie, od rana do wieczora, jak najbardziej dowiadujemy się o tym, że oto gdzieś znów któryś z naszych władców – lub, jak ostatnio, jego ukochane dziecko – coś spieprzył, lub coś ukradł, lub ewentualnie powiedział coś tak skandalicznego, że można się już tylko zacząć martwić o jego zdrowie. A mimo to, wciąż twierdzę, że nawet gdyby ten śmiech stał się jeszcze większy i jeszcze powszechniejszy, to i tak to, z czym mieliśmy do czynienia przed laty, pozostanie dla nas prawdziwym kosmosem.
 
      Mamy więc niegdysiejszego Huberta H. A przecież on tam, w tamtym pejzażu, nie był wcale osamotniony. Przypomnijmy sobie słowa Donalda Tuska z kampanii przed wyborami w roku 2007, kiedy to opowiadał on, jak to, kiedy podróżujemy przez Niemcy, nie widzimy tylu krzyży przy drogach co w Polsce. I że te nasze krzyże to skutek zbrodniczej polityki zaniedbania prowadzonej przez PiS. Gdyby dziś ktoś nagle zaczął wykorzystywać pojedyncze tragedie tego typu, których ostatnio jakby z każdym dniem jest coraz więcej, jako argument w politycznych sporach, pół narodu złapałoby się za głowę.
 
      Przypomnijmy sobie całą kampanię związaną z tym, że jacyś policjanci kupili wieśmaki dla któregoś z ministrów. Przypomnijmy sobie medialną kampanię związaną z tym, że Jarosław Kaczyński miał urwany guzik od marynarki, a Ludwik Dorn za krótkie skarpetki. Przypomnijmy sobie pielęgniarki protestujące przed Urzędem Rady Ministrów z butelkami wypełnionymi kamyczkami, które to butelki były uruchamiane dokładnie co godzinę, i tak przez całe tygodnie, podczas gdy wszystkie telewizyjne stacje informacyjne, o każdej równej godzinie, przełączały się na transmisję na żywo z tego klekotania. Spróbujmy sobie przypomnieć wielodniową medialną aferę spowodowaną tym tylko, że żona Prezydenta, wyruszając z nim w podróż, zabrała do samolotu reklamówkę z kanapkami. Przypomnijmy sobie, jak to ówczesna opozycja parlamentarna kierowała do Marszałka wniosek o dymisję WSZYSTKICH ministrów. Z jednym tylko uzasadnieniem: że każdy z nich jest ministrem złym i niekompetentnym. I akcja ta była prowadzona nie dość, że przy pełnej akceptacji ze strony mediów, to jeszcze często przy ich pełnym entuzjazmie.
 
       Przypomnijmy sobie, że tam niemal nigdy nie chodziło o to, że rząd rozpisał przetarg na budowę autostrady, a następnie przyjął ofertę od jakiejś dziwnej chińskiej spółki o 40% niższą od wstępnego kosztorysu. Tam niemal nigdy nie chodziło o to, że inflacja w Polsce wzrosła do 5%. Tam też nigdy nie chodziło o to nawet, że Lech Kaczyński w jakimś ciężkim otępieniu zabrał kieliszek szwedzkiej królowej, lecz wyłącznie o to, że sąsiadująca z Pałacem Prezydenckim publiczna apteka zakupiła ileśtam tabletek Viagry, czy jakiegoś innego leku na potencję i że to zapewne dla prezydenckich ministrów. Tamte czasy nie były przepełnione troską o to, że Prezydent ma ciężką chorobę serca, która uniemożliwia mu sprawowanie urzędu, lecz plotkami na temat tego, że on ma chroniczną sraczkę i że to jest bardzo zabawne. Tam nie było dylematu, na ile opozycja ma współpracować z rządem i prezydentem dla pomyślności ojczyzny i jej obywateli, lecz wyłącznie pełne satysfakcji liczenie, ile to już ważnych osob zrezygnowało z udziału w wielkim balu prezydenckim, który ten bałwan postanowił zorganizować nie wiadomo po co i dla kogo, z okazji Święta Niepodległości.
 
      I dziś kiedy wszystkie media rozpisują się o upadku Amber Gold, i o ludziach, którzy zostali z tymi wizytówkami swoich doradców finansowych w dłoniach, i kiedy słyszę jak Donald Tusk, a za nim dziesiątki komentatorów, wyjaśniają nam, że każdy z nas jest kowalem własnego losu,  jakimś dziwnym zawijasem pamięci, wracają do mnie wspomnienia tych wszystkich nieszczęść, czy to w Chrzczonowicach, kiedy to tych ośmiu ochroniarzy – zapewne w jednym z supermarketów – jadących do pracy zabrała śmierć, czy też wcześniejszy wypadek udziałem grupy młodych mężczyzn z Hajnówki tak samo udających się do pracy, i też ich zabrała ta sama dokładnie śmierć. I słyszę, że to nie tyle przez stan naszych dróg, lecz trochę może przez to, że właściciele tych aut jeżdżą na kiepskich i zużytych oponach, bo nowe są cholera drogie, a każdy przecież wie, jak nie jest łatwo. I myślę o tych wszystkich młodszych i starszych mężczyznach i kobietach, codziennie, każdego ranka, jadących do pracy, i najczęściej do tej pracy jakimś cudem dojeżdżających, tyle że tam, już tam na miejscu, dowiadujących się, że jednak nie dostaną pieniędzy za ostatnie trzy miesiące, bo jakiś Chińczyk, Niemiec, czy Polak – jeden diabeł – na razie nie ma im czym płacić. I zastanawiam się, ileż to oni muszą tam w tej swojej pracy zarabiać, żeby tak, zamiast normalnie kraść, czy robić w bramie obok pośredniaka z kolegami flaszkę na trzech, najpierw siadać przy stole, bazgrać to cholernie zabawne CV, które intelektualiści z Agory w swoim czasie odpowiednio wyśmieją, a później zadawać sobie ten trud, by wstawać każdego ranka i jechać do pracy? Z całą pewnością nie mniej niż jakieś pięć złotych za godzinę. No, powiedzmy, cztery.
 

      Jakaż okropna jest ta cisza. Ileż się zmieniło od czasu, gdy zabawiał nas nie tylko ów hałas kamieni w butelkach po wodzie mineralnej, ale w ogóle było znacznie bardziej wesoło. Jeszcze żył Lech Kaczyński, więc i był Irasiad i Borubar i – wspomniana już wyżej – sraczka, i kartofle i guziki, i sznurówki. I Palikot poił meneli alkoholem. I agenci z CBA łapali Bogu ducha winnych lekarzy, i kabarety kwitły i gwiazdy tańczyły. Aż trudno uwierzyć, że to tak niedawno. Czemu nagle zrobiło się tak okropnie cicho? 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka