Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
3334
BLOG

Maria Peszek, czyli o rynku z którego się nie wraca

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Kultura Obserwuj notkę 67

        Muszę się pochwalić, że tym razem byłem szybszy. A więc zanim jeszcze Gabriel na swoim blogu poinformował o tym, że Dorota Masłowska obchodzi uroczysty comeback, ja to już wiedziałem. Nie wiem, kiedy dokładnie owa wieść do mnie dotarła, ale wiedziałem o tym już wcześniej. Rzecz jednak w tym, że to mnie zupełnie nie obeszło. Dorota Masłowska wracająca po siedmiu latach na polski rynek nowoczesnej literatury stanowi dla mnie wiadomość rangi najniższej. Dlaczego? Trudno powiedzieć, ale wydaje mi się, że jest to związane z moim dramatycznym wręcz nieoczytaniem. Ostatni raz jak systematycznie czytałem książki miał miejsce jeszcze w czasach moich studiów, i wtedy udało mi się przeczytać wszystko co do dziś uznaję za wartościowe. Wynik tego jest taki, że kiedy zdarzy mi się trafić na jakieś fragmenty z Kuczoka, Stasiuka, Pilipiuka, czy Masłowskiej właśnie – nie jestem w stanie z siebie wykrzesać choćby najbardziej podstawowego zainteresowania. Co najwyżej, dziwię się, że takie gówno w ogóle przechodzi.

 
      Mimo to tekst Gabriela przeczytałem z dużą przyjemnością, a szczególnie następujący jego fragment. Pozwolę sobie na dłuższy cytat, ale nie mam wątpliwości, że warto:
 
      „Mamy taki marketingowy zwód, który nosi nazwę ‘wielkiego powrotu’. W Ameryce wygląda to tak, że najpierw producenci płyty żyłują jakiegoś chłopaka ze wsi do ostatnich granic, wpędzają go w alkoholizm, narkomanię, uzależniają od seksoholiczek i podkładają mu jakieś obce dzieci, żeby je utrzymywał, wmawiając mu, że to jego. Kiedy facet jest już na granicy i idzie się wieszać, łapią go z tym sznurkiem w ręku i wysyłają – na jego koszt – do wielkiej kliniki, gdzie naprawia się frustratów. Tam gościa faszerują prochami, czyszczą, czeszą, myją, ksiądz protestancki streszcza mu jakieś budujące kawałki z Biblii, łysy buddysta usypuje obok jego łóżka mandalę, którą inni wariaci omijają z nabożeństwem, miłe pielęgniarki uśmiechają się do niego z daleka, odmawiając pozwolenia na obmacywanie po udach, a lekarz z zębami białymi jak u szympansa bonobo, klepie go przyjacielsko po ramieniu. Po pół roku gość wychodzi na świat. Wiozą go natychmiast do ośrodka buddyzmu Zen, gdzie przez dwa lata od rana do nocy kroi marchewki i kapustę, w przerwach wysłuchując różnych przypowiastek o życiu duchowych mistrzów. W tym czasie branżowa prasa, najpierw delikatnie, a potem coraz bardziej nachalnie, zaczyna interesować się życiem naszego bohatera. I wreszcie, kiedy uśpione masy fanów zaczynają powoli się budzić przychodzi czas na wielki powrót. Kiedy gość już się przyzwyczaił do tych marchewek i znajduje prawdziwą przyjemność w codziennych rozmowach z małym Chińczykiem, na temat jakości noży używanych do tej roboty, pod ośrodkiem zatrzymuje się czarna limuzyna. Wypadają z niej grubi faceci w kwiecistych koszulach, odrywają go od deski, popychają brutalnie jego kolegę Chińczyka i pakują gościa go samochodu. Następnego dnia facet gra koncert, jedzie w trasę, a rynek zostaje zalany stosami jego nowej płyty zatytułowanej ‘Byłem na dnie’. I wszystko zaczyna się od początku”.
 
      Jak zdążyliśmy pewnie wszyscy zauważyć, ta akurat część gabrielowej refleksji nie jest poświęcona karierom literackim, lecz muzycznym, a ja sądzę, że to jest właśnie – pomijając oczywiście fakt, że to się naprawdę czyta – główny powód, dlaczego na nią akurat zwróciłem uwagę. Książek bowiem nie czytam, natomiast muzyki słucham nieprzerwanie jak najbardziej, i na jej temat mam wiele do powiedzenia. Otóż rzecz w tym, że chociaż, jak mówię, powyższa refleksja robi wrażenie pod każdym względem, moim zdaniem Gabriel popełnił tu bardzo duży błąd, a mianowicie uznał przede wszystkim, że opisana przez niego metoda promocji jest częścią systemu amerykańskiego, a po drugie – że na przeprowadzenie jej od początku do końca potrzeba  wielu lat.
 
      Otóż nie. My ten numer z powodzeniem stosujemy na miejscu, w Polsce, i nikt nie ma nawet czasu, żeby na efekt czekać całymi latami. Nie wiem, jak będzie z Masłowską, ale nie zdziwiłbym się, gdyby mimo zaangażowania branży i mediów, jej nowa powieść okazała się porażką. Siedem lat w dzisiejszych czasach to cała epoka. Ona miała się w tym Berlinie nie opieprzać, tylko pisać, pisać i pisać. Teraz na wszystko jest już dużo za późno.
 
     Jak mówię, literatura to nie moja działka. O wiele mocniej czuję się na gruncie muzyki. A tu opisany przez Gabriela system promocji został niedawno przeprowadzony bardzo skutecznie na piosenkarce Peszek. Ja wiem, że niektórzy z czytelników na dźwięk tego nazwiska czują już tylko zmęczenie, ale ja nie mam zamiaru się wycofywać. Uważam, że to właśnie ona, a nie Masłowska,  w sposób idealny symbolizuje wszystko to, o czym nam opowiedział – ale też o czym opowiedzieć nie dał rady – Gabriel. A są to rzeczy bardzo ważne.
 
     Bardzo króciutko przypomnę, kim jest Maria Peszek. Otóż kiedy ona weszła na rynek swoją płytą zatytułowaną „Maria Awaria” i podbiła serca i umysły polskiej inteligencji, miała 35 lat. Co to były za piosenki? W ogromnej większości każda z nich dotyczyła jednego tematu – kopulacji, a sposób w jaki owa kopulacja była tam prezentowana, przez swoją najbardziej wulgarną bezpośredniość, zdecydował o ich sukcesie. Nie będziemy jednak w stanie zrozumieć całej złożoności tego co się stało, jeśli jeszcze przez chwilę nie pozostaniemy przy Peszek nie jako artystce, lecz kobiecie. Mamy bowiem przed sobą tę dziś już 38 chyba letnią kobietę, o wzroście 152 cm. i atrakcyjności mniej więcej równie dużej jak ten wzrost. Gdyby ktoś nie wiedział, o czym mówię, to chciałbym tylko przypomnieć, że Jarosław Kaczyński ma jakieś 164, i to między innymi uczyniło za niego przedmiot powszechnych kpin. A więc pojawia się taka malutka, zasuszona kobieta w wieku – jak na tematykę tych piosenek – mocno posuniętym, no i, pozując na baraszkującą w pościeli panieneczkę, robi ogólnopolską karierę.
 
      Oczywiście jest bardzo możliwe, że owa kreacja była w jakimś stopniu ograniczona. Że tak naprawdę Maria Peszek, wracając z pracy do domu, coś tam posprzątała, coś zjadła, a następnie siadała w fotelu, puszczała sobie Milesa, i czytała „Panią domu”, „Kuchnię”,  czy coś takiego. Wydaje mi się jednak, że nie. Że ona została w tę swoja rolę wciągnięta do samego końca, i kiedy w różnego rodzaju wywiadach opowiadała, jak to ona uwielbia seks, i jak bardzo seks właśnie stanowi podstawę jej życia, to nie zmyślała, tylko relacjonowała faktyczny stan rzeczy. Czytam jakiś jej wierszyk – bo trzeba nam wiedzieć, że Maria Peszek, oprócz tego, że jest piosenkarką, to pisze też wiersze, swoją drogą wcale nie gorsze od Wisławy Szymborskiej – a tam jest scena tako oto, jak to ona patrzy na jakiegoś psa i nie może oderwać wzroku od tego czerwonego kawałka mięsa, który mu zwisa spod brzucha. I myślę sobie, że skoro tak, to już dalej zamilczę, bo nie che się więcej nad nią znęcać.
 
      Dziś czytam rozmowę, jaką z Peszek dla „Polityki” odbył Jacek Żakowski http://www.polityka.pl/kraj/analizy/1530689,1,jacek-zakowski-z-maria-peszek-o-polsce-i-nowej-plycie.read,  i jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, ze w tym co piszę, mam bezwzględną rację. Z tego co tam widzę, nie mogę nie podejrzewać, że branża stworzyła tę Peszek w takim właśnie kształcie, uzależniła ją od niego do tego stopnia, że nie zostało jej już nic poza tym seksem, a kiedy z niej już został strzęp człowieka, wywiozła do tej Tajlandii, żeby się podkurowała.
 
      Otóż proszę sobie wyobrazić, że najnowsza płyta Marii Peszek, a więc coś, co ktoś postanowił nazwać „Jezus Maria Peszek”, to bezpośredni wynik owej dwuletniej chyba rekonwalescencji z dala od zgiełku Warszawy i Krakowa. Rozmowa jaką Żakowski z nią przeprowadza, choć wcale nie tak krótka, w najmniejszym stopniu nie dotyczy muzyki. Ona oparta jest na trzech elementach ściśle pozamuzycznych. Najpierw Peszek bardzo dokładnie i plastycznie opowiada, jak to ona była w tej Tajlandii i mało co nie umarła z bólu, rozpaczy, samotności, i poczucia bezsensu życia, i jak to właśnie musiała osiągnąć dno, żeby na nowo powstać, potem Żakowski cytuje fragmenty jej tekstów, które ona analizuje a propos tego jej zmartwychwstania, a na koniec Maria Peszek opowiada, co sądzi o religii i o Bogu, no i oczywiście o Polsce. Oto cały wywiad. Właściwie tylko w jednym momencie Żakowski odnosi się do kwestii wzruszeń estetycznych, mówiąc: „Kiedy słucham tej płyty, skóra mi cierpnie”, jednak od razu to wszystko zostaje sprowadzone nie do muzyki, ale tych cierpień. I słusznie. Dla potrzeb tego tekstu, wysłuchałem fragmentu jednej z nowych piosenek Marii Peszek i stwierdzam stanowczo, że od niej lepsi są wszyscy: Brodka, Feel, a nawet Ewa Farna. To co pokazuje Peszek to nawet nie jest piosenkarstwo – to jest coś tak słabego że moim zdaniem ona by się z tym czymś nawet nie zmieściła w pierwszym etapie programu „Mam talent”.
 
      A zatem mamy do czynienia z procederem, który opisał Gabriel w swoim dzisiejszym tekście, moim zdaniem niesłusznie odnosząc go do Masłowskiej. Masłowska jest już skończona. Oczywiście, że ta ksiązka się ukaże, parę tysięcy się pewnie sprzeda, natomiast cała reszta pójdzie do koszy za pięć złotych od egzemplarza. Z prawdziwym comebackiem mamy do czynienia natomiast tu, w przypadku Marii Peszek. Już dziś ta płyta otrzymała tytuł „złotej płyty”, i jak się mówi, znajduje się ona na szczycie wszelkich list sprzedaży w kraju. I pewnie – ja zdaję sobie sprawę z tego, że dziś rynek jest tak wypchany, że owa „złota płyta” to zaledwie 15 tysięcy sprzedanych sztuk, ale to tym bardziej pokazuje, jak fatalnie dla Masłowskiej skończył się ten jej okres słodkiego zbijania bąków.
     
      Bo tak to jest. Opieprzać się nie wolno. Bo wystarczy że minie rok, czy dwa i okaże się, że nawet dziesięć buddyjskich klasztorów, cale kilogramy wciągniętej kokainy, i dwudziestu najwybitniejszych aktorów porno nie pomogą. 15 tysięcy – i na tym koniec.       

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura