Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
3250
BLOG

David Bowie, czyli perły przed popelinę

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Kultura Obserwuj notkę 84
        Nie wiem, jak to się stało, ale piosenkarz David Bowie – zarówno jako piosenkarz, i jako kompozytor – nigdy nie znalazł się w polu mojego zainteresowania. Jak idzie o jego piosenki, nigdy ich nie słuchałem, znacznej większości z nich nawet nie znałem, a tym bardziej już nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, by kupić sobie jakąkolwiek jego płytę. Czy to wtedy, kiedy się stroił w te błyszczące kostiumy, czy później, kiedy postanowił, że będzie się już nosił, jak normalny człowiek.
      Mimo to, David Bowie, miał dla mnie zawsze pewne znaczenie. Przede wszystkim, ja podskórnie czułem, że w historii jego kariery jest coś, co nie pozwala go lekceważyć tak do końca. Co? Nie mam pojęcia. Jak mówię, ja Davida Bowie nie słuchałem. Jednak go szanowałem. Druga rzecz, która mi u niego imponowała, to głos. Głos Davida Bowie to jest coś, co można tylko nazwać bożym darem. I nie chodzi mi o to, że jest to głos jakoś szczególnie mocny, czy głęboki. Nie. Chodzi mi wyłącznie o tę barwę i to jeszcze coś, co sprawia, że przez te wszystkie lata, kiedy on śpiewa, nikt nawet nie był w stanie się do niego zbliżyć. Pamiętam jak pewnego razu David Bowie, wspólnie z zespołem Placebo – który uwielbiam – wykonał piosenkę „Without You I’m Nothing” – którą wręcz ubóstwiam – i ja nagle zrozumiałem, że ona bez Bowiego jest zwyczajnie do dupy. Jej bez Bowiego nawet nie ma po co słuchać. Tyle że ja tego wcześniej nie wiedziałem. Wcześniej sądziłem, że Bowie nie jest jej do niczego potrzebny.
      No i wreszcie, już na sam koniec, muszę się przyznać do jeszcze czegoś. Ja uważam, że Bowie jest najładniejszym mężczyzną na świecie. A te jego oczy o dwóch różnych kolorach dopełniają całości. Uważam, że gdybym był choć w połowie tak przystojny jak David Bowie, to najprawdopodobniej po śmierci trafiłbym prosto do piekła. Za co. Obojętne. No, ale to jest temat na osobny tekst.
      Pamiętam jak kiedyś gruchnęła wiadomość, że David Bowie przyjeżdża do Polski, i będzie śpiewał gdzieś w Gdyni chyba. Nic mnie to nie obeszło. A więc, kiedy następnie okazało się, że on jednak nie przyjedzie, bo nie sprzedano wystarczającej liczby biletów, wzruszyłem zaledwie ramionami. Nie, to nie. Bywa. W końcu kiedyś w katowickim Spodku śpiewała – a może tylko miała śpiewać – Tina Turner. Tuż zanim nagrała swój wielki hit „Private Dancer”.
      A więc jeszcze chwilę temu David Bowie był dla mnie wyłącznie jakimś tam, mniej lub bardziej interesującym, punktem na muzycznej scenie. Nie zmieniło tego stanu rzeczy nawet to, że jakoś tak w tych dniach znalazłem gdzieś, u siebie na blogu chyba, komentarz któregoś z czytelników, w którym znalazł się link do jakiejś jego piosenki. Dopiero przed chwilą przyszedł do mnie mój syn i zapytał, czy wiem o tym, że David Bowie nagrał coś po wielu, wielu latach. Odpowiedziałem mu, ze nie i że nie jestem koniecznie tym wydarzeniem zainteresowany. Jednak, kiedy on mnie do wysłuchania nowej piosenki Bowiego zachęcał, pomyślałem sobie, że właściwie, czemu nie? Można rzucić okiem. Zwłaszcza gdy to już druga osoba, która mi na ten temat coś mówi.
      No i proszę sobie wyobrazić, że wysłuchałem nową piosenkę Bowiego. Wysłuchałem ją i mam taką oto refleksję – którą zresztą podzieliłem się od razu z moim dzieckiem – że oto David Bowie wrócił i wszystkim pokazał, na czym polega wielkość. Tym wszystkim nowym artystom, którymi tak bardzo zachwycone są na przykład właśnie moje dzieci: tym wszystkim Coldplayom, temu całemu Muse, tym Killersom, temu nieszczęsnemu Mumford & Sons, całej tej bardziej lub mniej ambitnej kupie artystów, stających na głowie, by zrobić coś takiego, że świat padnie na kolana. No i którzy, przynajmniej przez chwilę, mają ów świat u swoich kolan. David Bowie przyszedł ze swoją nową piosenką, ze swoim nowym clipem i pokazał, że nic się nie da zrobić. Że to co wielkie, już za nami. I tylko tam można szukać czegoś naprawdę dużego.
     Niedawno Led Zeppelin wydali swój koncert w londyńskiej O2 na DVD i CD, no i to oczywiście było wydarzenie. Oni z taką siłą pokazali, czym jest prawdziwa muzyka, że nawet ten biedny Obama nie miał wyjścia i musiał ich przyjąć i dać im jakieś dyplomy. Jednak to było Led Zeppelin, to był cały koncert, w dodatku koncert, który miał miejsce w szczególnych okolicznościach. Tu natomiast mamy zaledwie jedną piosenkę i jeden clip. Tylko tyle. No i ten David Bowie, diabli wiedza, komu potrzebny.
      Przepraszam, bardzo, ale tego typu demonstracji siły, to ja nie widziałem od lat. Niedawno na tym samym blogu pisałem, że wszystko co wielkie, już było i nie ma co szukać dalej. Że jeśli bloger Barbur próbuje lansować jakiegoś Rodrigueza, to się zwyczajnie kompromituje. Po prostu. Tak to bowiem już jakoś jest, że wszystko już było. I dziś mamy nagle tego Bowiego, a ja nigdy wcześniej nie byłem tak bardzo tego pewien. Że wszystko jest tam. Tu jest już tylko zwykła dupa. Kiedyś jak byłem młodszy, na to się mówiło – popelina.
      

Oczywiście, niezmiennie zachęcam do kupowania mojej nowej książki. Dziś jestem w takim nastroju, ze nie powiem, że ona jest jak Bowie. Ale, owszem, to dobra książka, i warto ja mieć. Gabriel na stronie www.coryllus.pl  sprzedaje ją, póki co, w bardzo korzystnej cenie. Zapraszam.

 

 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura