Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
3814
BLOG

O lesie, który nikomu na nic

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 41
           Jak może niektórzy z nas tu wiedzą, wczorajszy dzień spędziłem w Warszawie, głównie z uwagi na konieczność złożenia w prokuraturze zeznań w sprawie Grzegorza Brauna, który – o czym w dniach kiedy sprawa była na tak zwanym topie, dowiedziała się cała Polska – wezwał publicznie do wymordowania dziennikarzy z TVN24 w liczbie sztuk dziesięć. Szczerze powiedziawszy, kiedy zadzwoniła do mnie pani prokurator i poprosiła, bym się stawił, trochę się zdziwiłem, bo to już było mocno po czasie, no ale uznałem, że procedury są procedurami, i trudno sobie wyobrazić, by, skoro sprawa już ruszyła, któregoś dnia pani prokurator sięgnęła do gazet, zobaczyła, że tematu nie ma, i postanowiła, że w tej sytuacji ona się bierze za przestępców. Skoro się powiedziało „A”, „B” nastąpić tak czy siak musi.
      Oczywiście mogę się mylić, i już niedługo Braun pójdzie siedzieć, jednak z tego co zdążyłem z tego przesłuchania wywnioskować, to jeszcze pani prokurator pogada z Coryllusem, Kamiuszkiem, może się uda oderwać od codziennego gwiazdorzenia profesora Nowaka, i faktycznie, pani prokurator zacznie na nowo ścigać „bad guys”. Tyle wszystkiego, że ona pewnie te tygodnie będzie wspominać, jako najprzyjemniejsze chwile w swoim zawodowym życiu. W końcu nieczęsto chyba udaje jej się pracować z ludźmi wesołymi, grzecznymi, sympatycznymi i jakoś tam inteligentnymi.
      Ja zresztą tę rozmowę wspominać będę również bardzo miło. Nie dość, że wszystko się odbyło konkretnie, rzeczowo i bez zbędnych popisów – może przez to, że obok nie siedział Rafał Ziemkiewicz, tylko zwykła ciężko pracująca dziewczyna – to jeszcze po wyjściu z budynku od razu trafiłem na mojego drogiego kumpla Kamiuszka, który przyszedł mnie stamtąd zabrać na piwo.
      To wprawdzie nie ma nic do rzeczy, ale nie mogę sobie odmówić tej przyjemności i zająć się knajpą, do której nas rzuciło. Miejsce znajduje się przy Placu Zbawiciela i nosi nazwę „U Szwejka”, czy jakoś tak. Całe jest stylizowane, jak to mówią „do porzygania”, na Czechy, do tego stopnia, że nawet w ubikacji gra radio i ktoś gada po czesku i wszystko jest napisane w tym śmiesznym języku, jedzenie ( jakieś małże, czy coś podobnego) jest serwowane w regularnych garnkach z wizerunkiem Szwejka i duch tego Szwejka wyłazi nawet z twarzy kelnerek. O co pretensje? O tę jedną rzecz mianowicie, która nas tam zaprowadziła – piwo. Można by się spodziewać, że skoro oni tyle wysiłku włożyli w to, by tam odtworzyć te pieprzone Czechy, to zrobią jeszcze ten jeden mały wysiłek i załatwią piwo. Tymczasem okazało się, że tam dają wyłącznie Pilsnera, Tychy, a jak się komuś nie podoba, to jest jeszcze coś, co się nazywa Książęce. Czechy, jasna cholera! Mogli tam jeszcze powiesić portret pani Kulczykowej.
     Nieważne. Po pewnym czasie pojawił się znany nam skądinąd Wierzący Sceptyk bez krwi, a potem jeszcze człowiek o nicku Gracjan – przyjaciel mojego bloga i jego dobrodziej – i z Gracjanem właśnie – w końcu mieliśmy miesięcznicę – udaliśmy się na Krakowskie Przedmieście , bym miał wreszcie okazję obejrzeć coś co się tam odbywa regularnie od dnia Katastrofy, a nosi nazwę Lasu Smoleńskiego.
     Kto mieszka w Warszawie, wie, jaka wczoraj była pogoda. Gdyby wszystkie możliwe odmiany pogody, od najbardziej przygnębiającej do najpiękniejszej, umieścić na skali od zera do dziesięciu, to co mieliśmy wczoraj, a już na pewno o godzinie 17.30 pod Pałacem Prezydenckim, znalazłoby się pod zerem. Było zimno, ciemno, padał śnieg z deszczem i wiał przejmujący wiatr. Pod Pałacem stało może 10, może 15 osób plus policja, wszyscy, pomijając policjantów, trzymali białoczerwone baloniki, ktoś, walcząc z wiatrem, najpierw przeczytał informację o zamordowanym w Smoleńsku księdzu Rumianku, potem ktoś inny odczytał Apel Poległych, następnie padła komenda, by puścić baloniki, myśmy je puścili, no a one, zamiast wystrzelić w niebo, spadły na ziemię i poturlały się po ulicy w różnych kierunkach. Gracjan zrobił parę zdjęć, no i poszliśmy coś zjeść.
      Mówi mi mój kumpel Gracjan, że na początku, kiedy to się jeszcze wszystko dopiero zaczynało, pod Pałac przychodziły tysiące, no i te balony były faktycznie napełnione helem, a nie jakąś lewą mieszanką powietrza i czegoś jeszcze. Niestety, czas nieubłaganie płynie i już nic nie jest takie jak kiedyś. A jeszcze ta pogoda…
       Otóż ja uważam, że było fantastycznie. Przez to właśnie, co stanowiło o porażce tej demonstracji, paradoksalnie okazało się jej zwycięstwem. Ta grupka ludzi z tymi kompletnie spieprzonymi balonikami, ta samotna dziewczyna, która tam przyszła przepasana szarfą i z biało-czerwonym sztandarem, ten dziwny człowiek z małym drewnianym krzyżykiem, ten, jakiś nie wiadomo skąd wzięty, autentyczny Sikh – nie z aparatem fotograficznym, ale właśnie z balonikiem, otrzymanym od któregoś z miejscowych – no i ten wystękany wbrew hulającemu wiatrowi Apel Poległych – to wszystko robiło wrażenie, jakiego – jestem przekonany – nawet nie było okazji sobie wyobrazić podczas tego, co tam się miało stać już chwilę później, po tym, jak skończyła się Msza Święta w pobliskim kościele.
      Bo naprawdę łatwo jest się poczuć kimś, kiedy się już zajmie swoje miejsce w tłumie, na czele którego stoi ktoś kogo szanują wszyscy, a z zwłaszcza ci, co się go boją. Ja nie wiem, co po tej smutnej demonstracji zrobili ci wszyscy, którzy tam z tymi balonikami przyszli. Domyślam się, że oni są, że tak powiem, „poza branżą”.  Niewykluczone, że oni uważają Jarosława Kaczyńskiego, a przy okazji całe to organizowane przez Kluby gazety Polskiej towarzystwo, za kogoś obcego, a w ten sposób dla mnie są bardziej przeciwnikami, niż przyjaciółmi. Ja dziś jednak muszę powiedzieć, że ta determinacja, w dodatku zaprezentowana w tej a nie innej oprawie, zrobiła na mnie wrażenie.
      No i jeszcze coś, być może coś najważniejszego. Otóż słuchając owego Apelu Poległych, ja po raz pierwszy nie wiem, od kiedy miałem okazję usłyszeć jeszcze raz te wszystkie nazwiska, włącznie z tymi kompletnie już zapomnianymi, takimi jak Sebastiana Karpiniuka, czy Pawła Wypycha, i nagle sobie uświadomiłem, że owszem, jak idzie o Wypycha, to sprawa jest jasna – on jest nasz i my go pamiętamy – natomiast ten Karpiniuk, ten Szmajdziński, ten Dolniak… przepraszam bardzo, ale komu oni są potrzebni? Julii Piterze? Ryszardowi Kaliszowi? Nie żartujmy.
       A tu oni byli, jak najbardziej. W tym ohydnym deszczu ze śniegiem, na tym zimnie i wietrze, w tej ciemności, wśród tych snujących się po chodniku biało-czerwonych baloników. Na tle tego upiornego serca WOŚP-u. Z dokładnie tą sama powagą, z jaką odczytano nazwiska Lecha Kaczyńskiego i Marii Kaczyńskiej, odczytano i ich nazwiska.
      Zanim poszliśmy na ten obiad, jeszcze dano nam takie jakieś byle jakie karteczki z wydrukowaną biało czerwoną szachownicą i przekreślonym czarną opaską nazwiskiem jednego z poległych w Smoleńsku. Ja na przykład dostałem Jarugę-Nowacką. Ja ją wciąż pamiętam. Co za paradoks! Cholera. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka