Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2367
BLOG

Don Paddington: O abdykacji Benedykta i pewnym naszyjniku

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 38
      Dla czytelników mojego autorskiego bloga www.toyah.pl, ale również dla tych z nas, którzy bywali tu w Salonie24 jeszcze przed laty, imię Don Paddington jest znane bardzo dobrze. Don Paddington jest katolickim księdzem, naszym bratem i przyjacielem, oraz samozwańczym – ku naszej nieopisanej radości – bloga tego kapelanem. Znamy go przede wszystkim stąd, że swego czasu bardzo często tu komentował, a jego komentarze, niekiedy może i dłuższe od oryginalnej notki, nadawały rzeczom właściwy wymiar i odpowiednie proporcje. Don Paddington ma też tu w Salonie swoje własne miejsce, ponieważ jednak ono zostało zagospodarowane wyłącznie doraźnie, na rzecz wsparcia mojej kandydatury w wyborach do Sejmu roku 2011, no i przez to, że ksiądz, jak to ksiądz, ma inne sprawy na głowie, dziś można tam znaleźć parę – owszem, wybitnych, ale jednak tylko parę – wpisów. Dawne komentarze Don Paddingtona – jak mówię, w całości zasługujące na osobną książkę – wraz z moim odejściem Salonu zostały wystrzelone w kosmos, jednak zanim do tego doszło, wszystkie one zostały też przeze mnie starannie skopiowane, i jak mi się wydaje, w dużej większości są do poczytania na www.toyah.pl jako osobne notki, sygnowane imieniem Don Paddington. Polecam.
      Dziś nasz Ksiądz napisał dla nas wszystkich tekst wręcz epokowy i poprosił mnie o zamieszczenie go na obu moich blogach. Wczoraj jego pierwszą część opublikowałem na www.toyah.pl, a dziś ją zamieszczam tutaj. W dalszej części dnia powinna do nas dotrzeć część druga tej opowieści, i – zgodnie z dotychczasową tradycją – najpierw znajdziemy ją tam, a jutro tu. Jeśli ktoś niecierpliwy, zachęcam do systematycznego sprawdzania, a jeśli komuś się nie spieszy, proszę wpaść jutro, mniej więcej o tej samej porze.
      A teraz – proszę się trzymać foteli. Lecimy.
 
 
      Niniejszym tekstem chciałbym dołączyć do grona tych wszystkich dobrych ludzi („naszych” i „nie-naszych”), którzy próbują odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego słońce świeci?”. Zajmowanie się powyższym pytaniem jest samo w sobie czymś nader niewdzięcznym, zwłaszcza jeśli o wyjaśnienie powyższej kwestii zabiegają „najprymitywniejsi członkowie ekipy budowlanej, którym nie zależy na nikim i niczym”, a takiego biednego żuczka jak ja, z lubością „wdeptali by w ziemię okutym trzewikiem”. Moją złą sytuację na starcie pogłębia też okoliczność, że usiłując odnieść się do zapodanego na wstępie pytania, będę odwoływał się do treści pewnego świętego wizerunku. Trzeba zaś wam wiedzieć, że ostatnio w kontekście rzeczonych świętych obrazów poprztykałem się głupio z Krzysztofem Osiejukiem i z Coryllusem(bo – zarazy jedne – stawiali się, gdym im rozmaite rzeczywiste, bądź domniemane bezeceństwa wytykał), co jest sytuacją mało fajną, zwłaszcza jeśli Coryllus spełni swoją groźbę i będzie się odgryzał. Cóż… Będzie, co będzie.
      Przechodząc do ad remu, chciałbym nie tyle podywagować sobie na temat: „dlaczego abdykował papież i kto będzie następnym”, co raczej spróbować uspokoić tych wszystkich, którzy martwią się (myślę, że szczerze) o nasz jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół. Skąd wiem, że owo zmartwienie jest szczere? A choćby stąd, że wielu zainteresowanych tematyką solarną odczuwa lęk na samą myśl, że papieżem może zostać np. Jego Eminencja kardynał Nycz, bądź też inny poszukiwacz prawdy, mający prawo do noszenia kardynalskiego kapelusza. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że owi lękający się najprawdopodobniej pamiętają o słowach Chrystusa skierowanych do Księcia Apostołów: „Ty jesteś Piotr [Skała], i na tej Skale zbuduję mój Kościół, abramy piekielne go nie przemogą” – tym niemniej, mimo owej pamięci, lękają się. Dlaczego ta piękna obietnica zawarta w Słowie Bożym, nie uspokaja wszystkich przestraszonych? Może mają małą wiarę? To pewnie też, ale przede wszystkim – jak sądzę – owi dobrzy, zatroskani o Kościół ludzie czują, że powyższe zdanie Zbawiciela jest zaledwie skonstatowaniem faktu, że słońce świeci, natomiast nie ma w nim wyjaśnienia, dlaczego świeci.
      Spróbujmy więc przysłowiowo schwycić przysłowiowego byka za przysłowiowe rogi i zmierzmy się ze stojącym przed nami problemem.
 
      Zacznijmy od obrazu:
 
 
      Jak można zauważyć, jest to właściwie fragment obrazu. Dla ciekawych reszty, krótkie wyjaśnienie: na delektowanie się całością trzeba będzie poczekać, a załatwili wam to Coryllus z Toyahem swoimi niedzielnymi tekstami o świętych wizerunkach. I tak możecie się cieszyć, że w ogóle cokolwiek widzicie. Widzicie zaś obraz namalowany najprawdopodobniej w XVIII (góra w XVII) wieku, będący kopią wizerunku Madonny z Dzieciątkiem, który to wizerunek pochodzi z końca wieku XIV. Obraz jest bardzo piękny, a sporządzono go w taki sposób, by mówił o bardzo wielu ciekawych sprawach. Nas jednak w tej chwili interesuje z tego wizerunku tylko Dziecię Jezus, a mówiąc ściśle, naszyjnik spoczywający na piersi Zbawiciela.
      Ten naszyjnik jest czymś bardzo frapującym. Widziałem już bowiem w życiu trochę tego typu obrazów, ale przyznam się, że po raz pierwszy spotkałem się z przedstawieniem małego, nagiego Jezusa, który byłby przyozdobiony jakąś biżuterią. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że nie wszystko widziałem i nie o wszystkim wiem i być może takich obrazów jest całe mnóstwo. Tym niemniej, po zasięgnięciu opinii znajomych historyków sztuki śmiem twierdzić, że tego rodzaju przedstawienie osoby Chrystusa jest nie tylko wyjątkowe (zwłaszcza w sztuce średniowiecznej), ale też najzwyczajniej w świecie dziwne.
By jakoś uporać się z ową dziwnością, pokazywałem różnym mądrym ludziom rzeczony obraz i prosiłem ich, by kwestię naszyjnika jakoś zracjonalizowali. Niestety, owi specjaliści w interpretacji tego co widzą nie wychodzili poza konstatacje typu: „kolare korolu kolorowego”, lub: „talizman chroniący przed złym urokiem”. Na tego rodzaju ekspertyzy można było tylko wzruszyć ramionami, co zresztą w żaden sposób nie przybliżało mnie do wyjaśnienia tajemnicy Jezusowego naszyjnika.
      Przełom nastąpił w momencie, gdy obrazowi przyjrzał się mój dobry znajomy – geolog z zawodu i upodobania. Otóż wysunął on przypuszczenie, że ów wisior to po prostu naszyjnik z jaspisu. W tym momencie wszystko zaczęło mi się w głowie układać. Byłem uszczęśliwiony: „Jaspis. JASPIS! Coś pięknego! Jak mogłem o tym nie pomyśleć? No normalnie coś niesamowitego!”
      Czy szanowni czytelnicy rozumieją mój entuzjazm? Myślę, że tak! Bo przecież każdy wie, że wśród szlachetnych (bądź uchodzących za szlachetne) kamieni wymienianych przez Biblię, jaspis zajmuje poczesne miejsce. W Starym Testamencie wymieniany jest jako jeden z elementów, składających się na uroczyste szaty arcykapłana (Wj 28,2-4; 15-21). I już w tym momencie spotykamy się z czymś zadziwiającym. Bo jeśli prawdą jest, że ukazany na obrazie naszyjnik jest wykonany z jaspisu, to biorąc pod uwagę fakt, że Arcykapłanem Nowego Testamentu jest Chrystus (o czym poucza nas Duch Święty w Liście do Hebrajczyków), musimy dojść do wniosku, że autor (bądź zleceniodawca) interesującego nas obrazu, wykazał się wyjątkowej subtelności teologiczną intuicją: Arcykapłan Nowego Testamentu, z całego przepychu szat arcykapłana Starego Testamentu zachował dla siebie tylko jaspis. A postaramy się wykazać, że Chrystus naprawdę innej szaty – poza jaspisem – nie przyodziewa.
      Nim to nastąpi, weźmy głęboki oddech, zapomnijmy na chwilę o szlachetnych i niekoniecznie szlachetnych kamieniach i porozmawiajmy o św. królowej Jadwidze. Dlaczego właśnie o niej? Na pewno nie dlatego, że Coryllus pisze 3 część Baśni jak niedźwiedź, do czego – jak podsłuchałem – potrzebna mu jest wiedza o pożyczce, którą Siemowitowi IV udzielili krakowscy Żydzi po to, by ów dziarski, mazowiecki książę mógł sfinansować planowany przez siebie ślub z Adegawenką. O krakowskich starozakonnych wiem niewiele, ale gdyby nie to, że Coryllus się na mnie nastroszył, to bym mu podpowiedział, że Siemowita finansował też toruński rajca Olbracht Rues (Albrecht Russe), czyli po prostu Hanza, a gdy projekt pod tytułem: „Piast mężem Jadwigi i królem Polski” nie wypalił, wierzyciel ów domagał się od księcia zwrotu długu. A domagać się czegoś takiego od wiecznego gołodupca, którym był władca Mazowsza, nie było czymś łatwym. Dość powiedzieć, że zniecierpliwiony Olbracht zażądał w końcu pieniędzy od żyranta długu, którym okazał się być wojewoda kaliski Sędziwój z Szubina, jeden z najważniejszych w Królestwie Polskim ludzi, swego czasu zwolennik osadzenia księcia mazowieckiego na polskim tronie. Sprawa długo się wlokła. Jeszcze w 1400 roku Siemowit z jednej strony zapewniał Sędziwoja, że dług dawno został spłacony, a z drugiej strony dyskretnie prosiłrajców Torunia, aby wpłynęli na Olbrachta, żeby ten zawiesił swe roszczenia wobec pana wojewody na czas aż do dwu tygodni po zapustach. Nie ma co gadać: ludzki pan ów Siemowit, ludzki pan…
      Jak wspomniałem, podpowiedział bym to wszystko Coryllusowi, ale ponieważ on się na mnie nastroszył i jeszcze groził, że się będzie odgryzać, to niech obejdzie się smakiem (ha, ha).
      Czy ta historia o Siemowicie, Sędziwoju i Olbrachcie ma cokolwiek wspólnego z interesującym nas obrazem, a przede wszystkim z jaspisowym naszyjnikiem? Nic mi o tym nie wiadomo. To był tylko taki wtręt, żeby Coryllusa zniechęcić do gryzienia…
      Wiem natomiast o bardzo silnych danych (szczegóły owych danych możemy w tej chwili pominąć), które świadczą o tym, że nasz obraz ma coś wspólnego z Rokiem Pańskim 1398, oraz z osobami: św. Brygidy Szwedzkiej i biskupa krakowskiego Piotra Wysza, herbu Leszczyc. To wszystko zaś – czyli rok 1398, św. Brygida, bp Piotr Wysz – kieruje naszą uwagę na wspomnianą wcześniej św. Jadwigę Andegaweńską.
      W tym miejscu warto wyjaśnić, że w odróżnieniu od roku 1398 i św. Brygidy,  Piotr Wysz nie jest bohaterem naszej opowieści. Pojawia się on tutaj tylko i wyłącznie po to, by skojarzyć obraz (którego najprawdopodobniej – być może dzięki darowiźnie św. Jadwigi – był właścicielem) z postacią królowej. Dla porządku jednak wspomnijmy, że ów znakomicie wykształcony człowiek, był najbliższym, zaufanym współpracownikiem Jadwigi, jej opiekunem i moralną podporą, oraz szefem (niekoniecznie formalnym) jej kancelarii, a po śmierci świętej władczyni został wykonawcą jej testamentu. Był znany z bezwzględnego oddania dla królowej, w odróżnieniu od drugiego, ważnego w kancelarii Jadwigi człowieka, to jest Wojciecha Jastrzębca, który znany był z tego, że na jej dworze był człowiekiem Jagiełły i Witolda i z ich poruczenia miał oko na Andegawenkę. Ten to Wojciech stał się w czasie panowania króla Władysława żywym dowodem na to, że wierność wobec Jadwigi (choć świętą była osobą) jest z jakichś tajemniczych względów czymś zupełnie bez znaczenia, natomiast wierność wobec monarchy i jego litewskiego kuzyna jest nader korzystna. Przekonał się o tym właśnie Piotr Wysz, którego Wojciech, gangsterskim chwytem, przy poparciu Jagiełły i Witolda, w 1412 roku pozbawił urzędu biskupa krakowskiego, po czym sam ów urząd objął. Moment ten stał się początkiem oszałamiającej kariery polityczno-ekonomicznej rodu Jastrzębców w Królestwie Polskim, podobnie jak upadek Piotra Wysza stał się początkiem oszałamiającej, polityczno-ekonomicznej degrengolady rodu Leszczyców (podnieśli się dopiero pod berłem Prusaków).
      Piszę o tym po to, byśmy sobie uprzytomnili, że św. Jadwiga przeżywała wielkie trudności nie tylko dlatego, że musiała zrezygnować z miłości swego życia, wyjść za mąż za znacznie od niej starszego, nieokrzesanego Litwina, oraz znosić złe języki opowiadające o przyczynach jej rzekomej bezpłodności. To wszystko były głupstwa w porównaniu z cichą, ale zajadłą (ze strony Jagiełły) i pełną dystansu (ze strony Andegawenki) rywalizacją dwóch królewskich kancelarii, a przede wszystkim w porównaniu z tym, co Jadwiga – osoba głęboko wierząca i kochająca Kościół – musiała przeżywać jako ta, która swego męża i poddany mu litewski naród, do tegoż Kościoła miała przyprowadzić. Wszystko bowiem wskazuje na to, że królowa uznawszy za swoją życiową misję chrystianizację (w wersji katolickiej) Władysława oraz Litwy – nie mogła się z tym zadaniem uporać. Jadwiga czuła, że choć formalnie wszystko wygląda całkiem nieźle: Jagiełło przyjął chrzest, chrzest przyjął też Witold i bojarzy litewscy, budowano na Litwie kościoły, a papież ustanowił w Wilnie biskupstwo – to jednak do właściwego opisania tej sytuacji lepiej nadają się słowa Boga Jedynego, który poprzez proroka Izajasza tak się żalił: „Ten lud czci mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode mnie”. Królowa widziała, że chrzest i przynależność do Kościoła są dla Władysława i pozostałych Litwinów bogactwem – ale tylko i wyłącznie w wymiarze politycznym,  ekonomicznym, ewentualnie kulturowym. W wymiarze duchowym natomiast… W ogóle można mieć wątpliwości, czy Jagiełło i jego poddani o wymiarze duchowym myśleli. A skoro nie myśleli – jednocześnie zachowując dla pragmatycznych, doczesnych względów zewnętrzną, chrześcijańskiego kształtu poprawność – to tym samym nie myśleli o własnym zbawieniu. Tego rodzaju sytuacja, musiała być dla tak pobożnej osoby jak Jadwiga, czymś nader przerażającym.
      Można sądzić, że królowa w czasie 15 lat swego panowania, podejmowała nieustanny wysiłek (i wszystko w jej życiu temu wysiłkowi było podporządkowane), by tak jej mąż, jak i naród litewski, przylgnęli sercem do Chrystusa i do Jego Kościoła. Ale niestety – wszystko wskazuje na to, że św. Jadwiga tej szczęsnej sytuacji nie doczekała.
 
 

    

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura