Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
4011
BLOG

W niewoli u mistrza Ildefonsa

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 81

       Mój swego czasu bardzo bliski, a dziś po prostu kolega, Olek N., o którym miałem przyjemność wspomnieć w książce o Biustonoszu, któregoś dnia, kiedy jeszcze nie był profesorem literatury polskiej, ale zaledwie dobrze zapowiadającym się naukowcem, przedstawił mi swoją niezwykle oryginalną analizę wiersza Gałczyńskieg o Żołnierzach z Westerplatte, która zrobiła na mnie takie wrażenie, że nie zapomniałem jej do dziś. Powiem więcej. Ponieważ tamto zdarzenie miało miejsce jeszcze w czasach kwitnącego PRL-u, kiedy to wszystko, co dziś jest dla nas jak najbardziej oczywiste, nawet nie pojawiało się nam w sennych marzeniach, ja to wspominam szczególnie mocno. Otóż poszło o to, że zdaniem mojego kumpla Olka, ten cały numer, jaki Gałczyński odstawił z Żołnierzami z Westerplatte, to były jakieś kosmiczne jaja, żeby nie powiedzieć prowokacja.

     Gdyby ktoś nie pamiętał sprawy, przypomnę. Ów wiersz, o ile dobrze pamiętam, a sprawdzać mi się nie chce, zaczynał się tak:
A gdy się wypełniły dni                                                                                              i przyszło umrzeć latem                                                                                              Prosto donieba czwórkami szli                                                                                 Żołnierze z Westerplatte".   
     Otóż Olek utrzymywał, że obraz, jaki Gałczyński przedstawia, a mianowicie ci idący do nieba czwórkami żołnierze powystrzelani przez Niemca na Westerplatte, jak kaczki, to nie jest dramat, ale zwykła groteska, a więc po prostu kpina. Jak bowiem można się wzruszać, czy choćby wpadać w poważny nastrój, widząc oddział żołnierzy, z podziurawionymi głowami, czy sercami, jak maszerują tymi swoimi czwórkami w stronę nieba? Mówił nam to, a jednocześnie, krztusząc się ze śmiechu, rysował nam ów obraz, jak to oni tymi czwórkami startują niczym samolot w stronę letnich chmurek („A lato było piękne tego roku”).
     Ponieważ był to, jak już wspomniałem, PRL, nie znaliśmy jeszcze pojęć takich, jak prowokacja, spisek, czy choćby zwykła polityczna manipulacja. Nie braliśmy więc nawet pod uwagę, że Gałczyński, pisząc ten swój wiersz, działał w ramach jakiegoś szerszego planu, mającego na celu pomieszanie nam w głowach w taki sposób, byśmy, wspominając bohaterów naszej narodowej pamięci, wpadali w serię skojarzeń, które w rezultacie mogą ich tylko ośmieszać. A zatem, słuchając analiz Olka, sądziliśmy, że to wszystko pewnie zaczynało się i kończyło na tym, że Gałczyński kupił sobie flaszkę, czy dwie, wykończył je, czy to sam, czy z jakimś znajomym, a potem wziął, i w przypływie szczerej fantazji, napisał ten swój słynny wiersz – groteskę o tym, jak to pomordowani przez Niemców polscy żołnierze, w grzecznym szyku, maszerują pod kątem 45 stopni w stronę chmur.
     Dziś, gdybyśmy tylko mieli ochotę na to, by się zajmować jakimiś propagandowymi kawałkami K. I. Gałczyńskiego zapewne mielibyśmy dobrą szansę, żeby dotrzeć do niezwykle ciekawych konkluzji. Niestety, Gałczyński już dawno w ciemnym grobie, natomiast na całe szczęście mamy już zupełnie nowych bardów i całkowicie nowe sytuacje.
       Wprawdzie to tu to tam słyszę zarzuty, że pisząc swój tekst o piosence Andrzeja Kołakowskiego o „czaszkach Łupaszki”, a tym samym waląc z wszystkich dział w uznany autorytet, miałem na celu zrobienie szybkiej i łatwej kariery, fakt jest jednak taki, że ja wcześniej choćby o istnieniu Kołakowskiego nie miałem bladego pojęcia. Napisałem zresztą w jednym ze swoich komentarzy, że gdybym ja w ogóle wiedział, że z Kołakowskiego jest taka wybitna gwiazda, dosoliłbym mu znacznie bardziej. Tymczasem ja uznałem, że piosenka, z którą zapoznało mnie moje dziecko, to jakiś małoznaczący wybryk któregoś ze świeżo aspirujących do mocno ostatnio aktywizującej się patriotycznej sceny artystów, którzy, widząc, jak to Prawo i Sprawiedliwość idzie już bardzo prostą drogą do przejęcia władzy, uznali, że za chwilę wszystkie miejsca okażą się zajęte i trzeba się spieszyć.
       Tymczasem okazało się, że padłem ofiarą swojej wręcz skandalicznej ignorancji. Okazało się, że Andrzej Kołakowski to bohater naszej walki i naszej pamięci; że to przyjaciel Anny Walentynowicz; człowiek odznaczony przez prezydenta Kaczyńskiego; że to wreszcie ktoś, kogo pozycja wykracza daleko ponad choćby to, do czego przyzwyczaił nas taki Paweł Kukiz. Co ja mówię Kukiz? Kołakowski to ktoś, komu taki Kaczmarski mógłby najwyżej podawać flaszki z wodą mineralną.
      Andrzej Kołakowski – człowiek o pozycji dającej mu wszelkie możliwe moralno-artystyczne immunitety – pisze, a następnie wyrusza z nią w stronę zwykłych, spragnionych niczego jak tylko prawdy, ludzi, piosenkę, utrzymaną w stylu kozaczoka, czy jak twierdzą lepsi ode mnie specjaliści, kujawiaka, z następującym rymem:
      „W ubeckich piwnicach przestrzelone czaszki, to śpiący rycerze majora Łupaszki”.
      I kiedy ja, naiwnie jak molestowany przez swojego proboszcza Krzysio Mądel, przychodzę i nieśmiało informuję, że to, z czym mamy tu do czynienia, to ewidentna farsa, zostaję zasypany gradem ciosów, jakich w życiu nie widziałem, i jednobrzmiącym objaśnieniem: ja zaatakowałem człowieka prostego, dla którego piosenki Kołakowskiego to podstawowa duchowa strawa i ciepły kąt na zimowe wieczory. Kiedy wyraziłem przypuszczenie, że nieznany mi bard, stroi sobie, z jednej strony, żarty z narodowej tragedii, a z drugiej –  i to akurat może przede wszystkim – z ludzi, wyczekujących jak kania dżdżu, choćby jednego, króciutkiego słowa prawdy, i naprawdę nie mających już ani siły, ani też za bardzo chęci, ani też zwykłych możliwości, do tego, by analizować obce intencje, dostaję w łeb od rzekomych obrońców tych właśnie Bogu ducha winnych ludzi.
      Pod tekstem o Kołakowskim znalazły się dziesiątki komentarzy osób, których nie znam, z którymi dotychczas nigdy nie miałem okazji się spotkać, ludzi, którzy nigdy nic ode mnie nie chcieli, a którzy nagle mi tłumaczą, jak to oni mnie zawsze bardzo szanowali, z przyjemnością czytali moje teksty, ale od dziś, kiedy to obraziłem Kołakowskiego i jego piosenkę, a jednocześnie, oczywiście, pomordowanych żołnierzy, Lecha Kaczyńskiego, Annę Walentynowicz, Telewizję Trwam, ale też każdego prostego człowieka, który żyje tą pamięcią, mam być przeklęty. I, przepraszam bardzo, ale ja nie jestem w stanie przyznać komukolwiek z nich dobrą wolę. Przede wszystkim dlatego, że każdy, kto choćby pobieżnie miał okazję zapoznać się z tym – czy tamtym – blogiem, doskonale zna mój stosunek do tego, co tak niezgrabnie jest określane jako podział na ludzi prostych i wykształconych. I każdy z nich musiałby wiedzieć, że w całej sieci, prawdopodobnie nie ma autora bardziej skupionego na głoszeniu potęgi serca wobec rozumu. Z mojego więc punktu widzenia musi tu chodzić o zwykłą złość na kogoś, kto któregoś dnia do nas przyszedł i zwrócił uwagę na to, że mamy w domu najzwyklejszy syf. I to wcale nie ów klasyczny syf, mierzony ilością biedy, zaniedbania i zwykłej ludzkiej bezradności, ale syf wyprodukowany wprost w fabrykach Systemu. Syf, z jakim mieliśmy do czynienia zawsze, jeszcze w czasach, gdy ksiądz Popiełuszko głosił swoje kazania, a w pierwszych rzędach kościelnych ławek, z rozdziawionymi buziami i zaróżowionymi policzkami, siedziały Krystyna Janda z Danielem Olbrychskim i Mają Komorowską, i ronili łzy wzruszenia na tym, jaki on „prosty i piękny”, i który to syf w żaden sposób nie chce nas opuścić, bo jest skutecznie kultywowany przez ludzi złych i głupich.
      Zdaję sobie sprawę z tego, co mnie spotka i tym razem, dziś za to, że nagle wyciągnąłem tego nieszczęsnego Gałczyńskiego. Niestety, inaczej się nie dało. On się musiał tu pojawić, bo to on właśnie stanowi zapowiedź tego, co w społeczeństwie zniewolonym przez System musiało prędzej czy później nastąpić. To właśnie on, z tym swoim przedziwnym wierszem stworzył – i co z tego, że tylko symbolicznie? – fantastycznie żyzną glebę dla tego, co okazuje się tak znakomicie działać dziś, w czasach pod wieloma względami najtrudniejszych.
     I wbrew temu, co mogłoby się wydawać, to wcale niekoniecznie musi chodzić o piosenkarzy takich jak Makowski, Kukiz, czy Kołakowski. Z tego typu manipulacją – celową, czy już kompletnie nieuświadomioną – mamy do czynienia na każdym możliwym poziomie naszego życia, gdzie otaczają nas tak zwani kołcze i chcą od nas tylko jednego: żeby nam pod żadnym pozorem nie przyszło do głowy, że można i więcej i lepiej i taniej.  
     I pomyśleć tylko, że kiedy ja przychodzę, wyciągam w ich stronę palec i mówię: „dość tej pogardy”, to nagle oni znajdują najwięcej obrońców. A ja już się tylko zastanawiam, czy przypadkiem to nie jest to, co psychologowie nazywają „syndromem sztokholmskim”?  
     
     
 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka