Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2794
BLOG

O tym jak Jacek Kaczmarski przewidział moskiewskiego jaguara

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 96

       Reakcja na moją poprzednią notkę była, czego nie można było nie zauważyć, bardziej masowa, niż zwykle, i w znacznym stopniu sprowadzała się do tego, by mnie poinformować, że choć ja, owszem, mam rację co do ogólnego obrazu rzeczywistości, to jednak z całą pewnością jest bardzo dużo przykładów patriotycznie motywowanej muzycznej twórczości, które zasługują na uwagę, a kto wie, czy nawet nie na szacunek. No i tu natychmiast zaczęły się pojawiać nazwiska wykonawców, którzy w odróżnieniu od gitarzysty Malejonka, czy rapera Tadka, są naprawdę fantastyczni. Na domiar złego, po tym jak tekst w podobnym temacie opublikował Coryllus, również na jego blogu można było się zapoznać z najróżniejszymi, rzekomo prawdziwie wartościowymi, muzycznymi propozycjami. No i cała ta sytuacja stworzyła absurd niezwykły: otóż z jednej strony potwierdziliśmy wspólnie diagnozę odnośnie oszukańczego, bo operującego na najniższym artystycznym poziomie, wykorzystywania przez poszczególnych polskich wykonawców tematów patriotycznych, a z drugiej, pojawiało się coraz więcej pojedynczych przykładów dowodzących, że owa diagnoza tak naprawdę jest błędna, bo wprawdzie raper Tadek jest do niczego, natomiast bardzo dobrzy są raper Stereotyk, zespoły Horytnica i Forteca, artysta Kowalski i dziesiątki innych, zależnie od tego, kto co tak naprawdę lubi słuchać.

     A ja pewnie bym do tematu nie wracał, gdyby w pewnym momencie mój serdeczny kolega Jan Mucha z Kanady nie napisał, że on akurat się ze mną zgadza w całości i że jemu jest bardzo przykro, że w Polsce nie ma już tak wybitnych artystów-patriotów jak Przemek Gintrowski i Jacek Kaczmarski, i w ten sposób nie uruchomił kolejnego tematu. A temat jest jak  najbardziej poważny i myślę, że jeśli kiedykolwiek mógł się pojawić odpowiedni moment, by się nad nim pochylić, to ten jest najlepszy.
      Nie umiem tego stwierdzić z całą pewnością, ale wydaje mi się, że ja się na tym blogu ani twórczością, ani tym bardziej osobą Jacka Kaczmarskiego dotychczas nie zajmowałem. Pierwszy tego powód był taki, że się na Kaczmarskim kompletnie nie znam. Kiedy on rozpoczynał swoją karierę jako bard Solidarności, ja go ani nie słuchałem, ani słuchać nie lubiłem, i powiem zupełnie szczerze, on dla mnie, jako artysta i postać publiczna zupełnie nie istniał. A zatem, gdyby w tamtych latach ktoś mnie poprosił, bym wymienił trzy tytuły jego piosenek, nie dałbym rady.
     Analogicznie, przez to, że ja go nie znałem jako piosenkarza, to tym bardziej nie znałem go jako poety. Powiem zupełnie uczciwie, że o tym, że Kaczmarski to wielki polski poeta dowiedziałem się dopiero tu, od ludzi, których poznałem na blogach. I przyznam też, że kiedy ta wiadomość do mnie dotarła, byłem nią jeszcze bardziej zszokowany, niż opinią, że Kaczmarski to wielki pieśniarz. W końcu pop ma swoje prawa i tam można sobie pozwalać naprawdę na wiele.
      A zatem, to był dla mnie pierwszy powód, by o Kaczmarskim nie pisać. Drugi był taki, że dla mnie Kaczmarski, jeśli kiedykolwiek miał jakieś znaczenie, to wyłącznie przez to, że, będąc tym bardem Solidarności, w nowej Polsce stanął po stronie Systemu, i to Systemu w najbardziej brutalnym wydaniu, i w ten sposób dołączył do grona publicznych postaci przez mnie najbardziej pogardzanych. I dziś ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdybym ten blog prowadził w latach 90-tych, czy jeszcze przed rokiem 2004, o Kaczmarskim pisałbym co najmniej z taką samą częstotliwością i pasją, jak… ja wiem? O Marii Peszek może, czy o Danielu Olbrychskim? Rzecz jednak w tym, że Kaczmarski w roku 2004 zmarł, i to zmarł w sposób zupełnie straszny, a to już było dla mnie wystarczającym powodem, by prowadząc ten blog, jemu akurat wszystko darować.
      Czemu więc postanowiłem nagle się z danej sobie obietnicy wycofać? Otóż powód jest jeden: wczorajsza wymiana z moim kumplem Janem Muchą i fakt, że niemal bez mojego udziału sprawa Kaczmarskiego i tak ujrzała światło dzienne. Nawet gdybym miał znacznie więcej powodów, by o Kaczmarskim nie rozmawiać, niż ten, że on w takich cierpieniach odszedł z tego świata, to i tak musiało się skończyć, jak się skończyło, a więc na przypomnieniu jego jak najbardziej realnych „zasług” dla tego, co nazywamy Polską i Polską Sprawą.
     Ja bowiem nie jestem w stanie pojąć, jak to możliwe, by osoba w tak bezpośredni sposób moralnie jednoznaczna, owej jednoznaczności ani nie ukrywająca, ani nie próbująca jej nawet usprawiedliwiać, po zaledwie kilku latach od swojej śmierci zaczęła być przez opinię publiczna traktowana, jak ktoś kompletnie inny, ktoś, kto nigdy nie istniał. Kiedy Jan Mucha w swoim komentarzu wspomniał Kaczmarskiego, podając go jako przykład najlepszej i najpiękniejszej polskiej wrażliwości, odpisałem Jankowi trochę kokieteryjnie, że kiedy widzę tylu nagle przyjaciół Kaczmarskiego, z moją pamięcią musi być coś nie tak, a ten, zupełnie nieoczekiwanie, zamiast się opamiętać, napisał mi, że faktycznie, moja pamięć nawala, bo Kaczmarski, jeśli nawet kiedyś tam wspierał zdrajców, to tylko przez chwilę, i to w dodatku w czasach, gdyśmy wszyscy jeszcze mało wiedzieli. W tej sytuacji, nie pozostało mi już nic innego, jak zajrzeć do Sieci, poszukać pierwszej lepszej wypowiedzi Kaczmarskiego z czasów, gdy już naprawdę wszystko było wiadome, i znalazłem – co ciekawe na jego wciąż istniejącej oficjalnej stronie – wywiad, jakiego udzielił on bolszewickiej „Trybunie” w roku 2000, pod tytułem „Ja to Żyd, Mason i Unia Wolności” http://www.kaczmarski.art.pl/media/wywiady/2000/ja_to_zyd_mason_i_unia_wolnosci.php. I powiem szczerze, że czepiając się w rozmowie z Janem Muchą Kaczmarskiego, faktycznie wykazałem się daleko posuniętą amnezją. Ja przez te wszystkie lata najzwyczajniej w świecie zapomniałem, jak bardzo on się zaangażował w tamtym okresie po stronie zła. Wiedziałem oczywiście, gdzie on stał, w co wierzył, i w jaki mniej więcej sposób tę swoją wiarę demonstrował, jednak w żaden sposób nie pamiętałem, jak fatalnie tam w istocie było. Już sam początek tej rozmowy musi na każdym robić wrażenie. Ten komuch pyta Kaczmarskiego, jak mu się żyje w tej Australii i jak on z oddali widzi Polskę, na co pada odpowiedź:
      „Znalazłem tam warunki do myślenia, do pracy twórczej, a to zawsze było moim celem. Przez lata, dzięki swojej roli publicznej i politycznej, byłem w pewnym sensie niewolnikiem wydarzeń, a Australia jest dla mnie rajem, daje pełną swobodę działań twórczych. Pomijam już krystaliczne powietrze, fascynującą przyrodę, nurkowanie, dystans do przeklętych problemów codzienności, poczucie bezpieczeństwa... [A Polska] to jest bardziej Bruegel niż Goya. Patrząc na Polskę, na ten bruegelowski pejzaż, jest trochę śmiesznie, trochę strasznie, ale nie tak, żeby łapało za gardło”.
     A dalej, zgodnie z metodą Hitchcocka, temperatura już tylko rośnie, a więc dowiadujemy się, jak to Kaczmarski wcale się nie czuje bardem Solidarności; że, co więcej, on dziś widzi, że tamta nienawiść do komunistów była czymś bardzo złym; że on sam przecież został wychowany przez dziadka-komunistę; że on się czuje człowiekiem Unii Wolności, jednak go bardzo martwi to, że Unia skręca w stronę centro-prawicy; że musi minąć parę pokoleń, by Polska stała się normalnym krajem, i dalej w tym samym stylu. Potem nagle pojawiają się „Piotrek Tymochowicz” i „Basia Labuda”, a obaj tylko po to, by już za chwilę Kaczmarski mógł z dalekiej Australii złożyć kolejne deklaracje, takie choćby jak ta, że istnieje „w ogóle problem Kościoła jako struktury. Czy on ma się przystosowywać do nowych czasów, żeby mieć kontakt z wiernymi o otwartym spojrzeniu na świat, nie tylko z ludźmi ubogimi duchem, ale także z tymi, którzy potrafią dyskutować? Czy też Kościół ma być tą niezmienną skałą, opierającą się fali postmodernizmu. Obie strony trzeba rozumieć. U zwolenników poglądu, że Polak to katolik i patriota najbardziej irytuje mnie, oprócz hipokryzji, deklarowanie, że ma się moralną legitymację do sprawowania władzy w imieniu innych. Komuniści po wojnie też uważali, że mają takie prawo, ponieważ Polska sanacyjna się nie sprawdziła, upadła i zawiodła swój naród. Takie myślenie to ślepa uliczka, dlatego trzeba umieć w życiu społecznym dyskutować i szukać kompromisów, a w życiu indywidualnym przyzwyczajać się do bezkompromisowego określania swojej postawy”.
       Dla Kaczmarskiego zresztą religia jest problemem równie wielkim, jak wódka, i ja tu wcale nie żartuję – on tak naprawdę mówi. Posłuchajmy:
      „No tak, bo alkohol na początku daje nadzieję na wyzwolenie się z bolączek egzystencjalnych, z lęków, z zablokowań, z niepewności, a potem uzależnia, czyli wpędza w niewolę. Podobnie jak religia”.
     Rozmowa, jakiej Jacek Kaczmarski udzielił dziennikarzowi „Trybuny” w roku 2000 robi wrażenie, jak mówię, w każdym swoim fragmencie, jest jednak coś, co właściwie przebija wszystko to, co wcześniej zacytowałem, czy choćby tylko omówiłem, mianowicie myśl, jaką artysta zachował na sam koniec. Otóż pytany przez dziennikarza o swój stosunek do Rosji, mówi nie mniej ni więcej, tylko tak:
      „Ja zawsze kochałem Rosję, odróżniałem ludzi od narodów. Te dzisiejsze urazy, kompleksy to jest bardzo niedobra droga i być może stąd właśnie bierze się mój strach przed Rosją. Pamiętam, jak nabijano się z jednego z pracowników Wolnej Europy, że uczy córkę rosyjskiego, pytano, co mu z tego przyjdzie. A ona w tej chwili jest asystentką jakiegoś amerykańskiego biznesmena w Moskwie, jeździ jaguarem... Trzeba umieć przewidywać przyszłość i otwierać się na ludzi. Wbrew wszelkim systemom”.
      Oto intelektualny i czysto ludzki wymiar człowieka. Ów podziw dla dziewczyny, która bardzo przezornie nauczyła się języka rosyjskiego, a dziś jest asystentką amerykańskiego biznesmena w Moskwie i jeździ jaguarem. Właśnie tak: Jaguarem! Aż głupio to mówić, ale to jest chyba nawet więcej, niż ów australijski raj z pełną swobodą działań twórczych, by nie wspomnieć już o krystalicznym powietrzu, fascynującej przyrodzie i nurkowaniu.
      Jacek Kaczmarski – wybitny polski piosenkarz i poeta. Niech Pan zmiłuje się nad jego duszą.
 
Wszystkich zainteresowanych informuję, że każdą z czterech moich książek, poczynając od starych felietonów, a kończąc na książce o zespołach, a od przyszłego tygodnia również książki o języku angielskim, można zamawiać bezpośrednio u mnie pod adresem  toyah@toyah.pl, lub na stronie  www.coryllus.pl. Tam też można znaleźć mnóstwo innych rzeczy, bez których, jak się prędzej czy później okazać musi, żyć nie jest już tak łatwo. Jeśli ktoś jednak woli kupować w sposób tradycyjny, może się wybrać do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy Warszawie, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 też w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, ewentualnie do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. No i byłbym zapomniał o Katowicach: Księgarnia „Wolne Słowo” na ulicy 3 maja.

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka