Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1140
BLOG

Pat Metheny - pustak na 42 strunach

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Kultura Obserwuj notkę 15

         Parę dni temu zmarł wybitny muzyk, kompozytor i kontrabasista Charlie Haden, a ja poświęciwszy temu smutnemu wydarzeniu osobistą notkę, wspomniałem krótko o jazzowym gitarzyście Pacie Methenym, czyli ani o muzyku ani o kompozytorze, ale o zwykłym ponurym rzemieślniku bez serca i bez duszy, a co najważniejsze, bez jednej, choćby byle jakiej, historii do opowiedzenia. O artyście, dla którego jedynym argumentem za tym, by w ogóle trwać na tej scenie jest to, by móc ewentualnie imponować innym muzykom, którzy umieją dokładnie tyle, co on, tyle że okazali się nie dość cwani, by zrobić karierę, no i recenzentom, których zawodowa sytuacja jest jeszcze bardziej podła.

      Ponieważ wspomniane cwaniactwo pozwoliło Metheny’emu zyskać pewną popularność, a nawet zgromadzić wokół siebie grupę oddanych fanów, owo złe słowo, jakie przeciwko niemu skierowałem, bardzo wzburzyło paru komentatorów, z których jeden –  zapewne muzyk – zwrócił się do mnie o przedstawienie referencji, które dają mi prawo, by wypowiadać się na tematy muzyczne, a drugi oświadczył, że obrażając Metheny’ego, obrażam też i jego i zażądał, bym się wytłumaczył, dlaczego uważam Metheny’ego za oszusta i uzurpatora.
      Próbowałem trochę tę rozmowę pociągnąć i sprawę naświetlić, napięcie jednak było tak duże, że nic z tego nie wyszło. W tej sytuacji proponuję zapoznać się z jednym rozdziałem z mojej książki o muzyce zatytułowanej „Rock and roll, czyli podwójny nokaut”, a dostępnej w bardzo pięknej oprawie w księgarni Coryllusa pod adresemwww.coryllus.pl. Rozdział, dla napisania którego wspomniany Pat Metheny stworzył moim zdaniem bardzo skuteczną inspirację.
 
     Nie umiem sobie dziś przypomnieć wszystkiego tak dobrze, ale wydaje mi się, że Pat Metheny pojawił się w mojej świadomości właściwie wraz z pierwszą wydaną przez siebie płytą. Może zresztą to akurat nie był jego debiut, tylko pierwsze, co on nagrał dla ECM-u, albo którejś z tych wielkich wytwórni, które miały ambicję ukazać tak zwaną „ludzką twarz jazzu”? W każdym razie, on się pojawił, a ja sobie pomyślałem, że oto przed nami przyszłość jazzu.
     Był koniec lat 70., i ludzie tacy jak Marcin Kydryński, nie wspominając już o Annie Marii Jopek, prawdopodobnie gdzieś w piaskownicy dopiero sobie nucili piosenki Trubadurów, a ja już oczyma wyobraźni widziałem Kydryńskiego na wielkiej plazmie w jakimś tandetnym wnętrzu Warszawy, czy Gdańska lat 2000, jak siedzi ze szklanką Pilznera i opowiada, jak on lubi sączyć to swoje piwko pod ten swój dżezik.
      Straszny był ten mój pierwszy kontakt z muzyką Pata Metheny’ego. Owa świadomość jazzu wypranego ze wszystkiego, co w nim było zawsze najważniejsze, a więc przede wszystkim tej drapieżności, tego rytmu, pulsu… tej krwi, a więc tego co w Ameryce lat 50. było niemal zakazane, jako zbyt zwierzęce, by biały człowiek mógł się w czymś takim babrać.
      Pierwszy raz zobaczyłem Metheny’ego, kiedy w roku 1980 pojechałem zarabiać pieniądze do Niemiec. W pokoju, w którym przez kilka dni mieszkałem, był mały czarno-biały telewizor, a ja, podekscytowany tym, że po raz pierwszy w życiu mogę sobie oglądać prawdziwą, zachodnią telewizję, oglądałem wszystko jak leci, no i w pewnym momencie pojawił się Metheny ze swoim zespołem. To co mnie uderzyło, to ta jego gitara, ustawiona na środku sceny na jakimś wymyślnie zaprojektowanym stojaku, w taki sposób, żeby on nie musiał grać na niej normalnie, jak klasyczny gitarzysta, ale wokół niej łazić, i, muskając ją to z jednej, to z drugiej strony, wysyłać te puste, nicnieznaczące dźwięki w stronę tych kołyszących się bezmyślnie durniów. No i on sam, z tymi swoimi loczkami, i uwodzicielskim uśmiechem, dokładnie tak samo pusty i bez znaczenia, jak ta idiotyczna gitara.
      Jak już wspomniałem, był to rok 1980, a więc czasy, kiedy dla przeciętnego fana czy to jazzu, czy rocka, skazanego na ofertę programową Telewizji Polskiej, transmisja koncertu gwiazdy tej wielkości, co Pat Metheny, to było naprawdę coś. Tymczasem wystarczyło parę minut, bym ja, słuchając tej tandety, poczuł się zmuszony przełączyć kanał na jakikolwiek inny, nawet jeśli skutkowało to koniecznością oglądania któregoś ze znanych na całym świecie z wyjątkowego smaku i humoru, niemieckiego programu rozrywkowego.
      Myślę zresztą, że fakt, iż to moje spotkanie z Patem Methenym „na żywo”, przez to, że miało miejsce akurat w Niemczech, miał swoje bardzo podstawowe znaczenie. W końcu, to nie kto inny jak Niemiec Manfred Eicher, ma szczególne zasługi dla sprowadzenia jazzu, i to często jazzu naprawdę najwyższej klasy, w wykonaniu najbardziej wybitnych muzyków, do poziomu najbardziej obrzydliwej konsumpcji. Poczynając od okładek tych płyt, niezmiennie przedstawiających obrazki o estetyce przemawiającej do gustu prezesa międzynarodowej korporacji, dla którego muzyka jest wyłącznie sposobem na uwiedzenie kolejnej dupy, a kończąc na samej produkcji – dokładnie powtarzającej pomysł stojący za wyborem takiego a nie innego opakowania.
     To było coś nieprawdopodobnego patrzeć, jak z muzyki takich nawet artystów jak Art Ensemble of Chicago, czy Anthony Braxton, ów Eicher był w stanie zrobić coś, na co, gdyby to puścić w pierwszej z brzegu galerii handlowych, nikt z tych kręcących się w poszukiwaniu tanich wrażeń bałwanów, nawet by nie zwrócił uwagi.
      Nie będę oczywiście udawał, że ECM nie dostarczył mi żadnych wrażeń. Przez jakiś niezwykły talent Manfreda Eichera do gromadzenia wokół siebie naprawdę wielkich muzyków, całkiem znaczna liczba wydanych przez niego tytułów, to naprawdę fantastyczna muzyka, na tyle fantastyczna, że nawet on tym swoim tandetnym zamiłowaniem do tego,  by każdą perkusję nagrywać dokładnie w taki sam sposób, żeby ona broń Boże nie grała, a tylko „szeleściła”, do tego, by każdy kontrabas brzmiał dokładnie tak, jakby na nim grał jeden i ten sam basista, i żeby ogólne brzmienie każdej płyty było podobne do poprzedniego i nastepnego – nawet on nie był w stanie zepsuć i geniuszu samych muzyków, jak i piękna poszczególnych kompozycji.
      A zatem, czy to cała seria kolejnych płyt Johna Surmana, czy wczesne płyty Jana Garbarka, a więc Afric Pepperbird, czy Sart, What Comes After Terje Rypdala, płyty Dave’a Hollanda, Gnu Gigh Kenny Wheelera, Keith Jarrett ze swoimi solowymi koncertami – to wszystko do dziś wypełnia moje życie radością.  
     Keith Jarrett tworzy tu zresztą sytuację wręcz symbolicznę. Ja pamiętam jego koncerty z Bremy i Lozanny, z czasów kiedy jeszcze nie było płyt CD. Jeśli ktoś nie wie, należy zwrócić uwagę, że Jarrett miał zawsze bardzo ciekawy zwyczaj grając nucić. To jego nucenie, czy może bardziej podśpiewywanie, było czymś, co, dla mnie przynajmniej stanowiło nieodłączny element jego sztuki. Ono, przez tę swoją spontaniczność i naturalność, a jednocześnie swego rodzaju dzikość, nadawało jego grze element tak strasznie ludzki. I oto, proszę sobie wyobrazić, jakiś czas temu kupiłem sobie wydanie tych koncertów na CD… i okazało się, że tam już tego śpiewu nie ma. Nic. Zero. Ten kretyn Eicher postanowił wszystkie dźwięki nie-fortepianowe wyrzucić. Został tylko sam fortepian. Wspaniały, bezbłędny, doskonały, to fakt, ale bez tego śpiewającego Jarretta nawet w połowie tak fascynujący.
     Możliwe zresztą, że to nie Eicher, ale sam Jarrett zażyczył sobie, żeby ten jego śpiew usunąć. Nie zdziwiłbym się. Nie ma bowiem nic gorszego, jak wpaść w złe towarzystwo.
 
 
 
 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura