Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2352
BLOG

O okolicach, w których staje Karpowiczowi

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Społeczeństwo Obserwuj notkę 54

      Gdy umarł Elvis Presley, szaleństwo jakie ogarnęło jego najbardziej zawziętych fanów i trwało przez szereg kolejnych lat, przekroczyło wymiar zwykłej retoryki i niekiedy stało się jak najbardziej dosłowne. Co ciekawe, ono nie dotyczyło tylko fanów artysty, ale również świata, że tak to ujmiemy, estrady. A zatem, z jednej strony zrozpaczeni wielbiciele piosenkarza szukali wszędzie choćby jego cienia, z drugiej natomiast, jak na zawołanie zaczęli się pojawiać mniej lub bardziej zdolni tak zwani „naśladowcy Elvisa”, by ów cień, a często tylko cień cienia, fanom dostarczać na prawdziwej scenie.

      Przez pewien czas, na początku lat 80-tych amerykańskie bulwarowe media żyły historią pewnej 40-letniej kobiety uwiedzionej, a następnie oszukanej przez jednego z owych „naśladowców Elvisa”. A było tak, że kobieta ta szła sobie rano do pracy i nagle w zaparkowanym na ulicy samochodzie zobaczyła człowieka, który, wedle jej relacji, „wyglądał dokładnie jak Elvis”. Mężczyzna, widząc, że ona go widzi, z typowym elvisowskim południowym zaśpiewem zapytał: „Do I know you?”, no i przygoda się zaczęła. Kobieta nie poszła już do pracy, pojechała z owym „Elvisem” na przejażdżkę po mieście, następnie oboje poszli do niego do domu, a później to już było tak, że on stawał przed nią w majtkach, głosem Elvisa śpiewał jej „Blue Suede Shoes”, a ona za to regularnie pożyczała mu pieniądze. W sumie 32 tysiące dolarów. Kiedy jej już nic nie zostało, rzucił ją, znajomości z nią się wyparł i, jak się możemy domyślać, znalazł sobie coś nowego, przynajmniej równie głębokiego.
      Jestem pewien, że w tej chwili przynajmniej część czytelników słusznie odgaduje, że historia tych dwóch wariatów przypomniała mi się w związku z przygodą, jaka spotkała znaną, ściśle związaną ze środowiskiem „Gazety Wyborczej”, feministkę Kingę Dunin. Otóż, jak się dowiadujemy, Kinga Dunin zakochała się w również ściśle związanym ze środowiskiem „Gazety Wyborczej” autorze książek Ignacym Karpowiczem, on za stałą możliwość darmowego noclegu i wyżywienia, oraz pewne finansowe przysługi, pozwalał się traktować, jak nadmuchiwana lala, po czym, z przyczyn, których ani nie znamy, ani nas one nie interesują, Kinga Dunin zażądała od Karpowicza zwrotu pożyczonych pieniędzy, on jej powiedział, żeby – tu cytat – „spierdalała”… no i stało się. Konflikt pomiędzy słynną intelektualistką i równie słynnym autorem beztsellerów stał się własnością publiczną, państwo się na oczach rozbawionego tłumu targają za najbardziej intymne części ciała, a my, tak jak zawsze, pozostajemy sami z owym coraz bardziej krzyczącym pytaniem: „co to za świat, który nam daje ludzi takich jak Dunin czy Karpowicz, jako wzór sukcesu?”
     Jak świetnie wiedzą czytelnicy tego bloga, osobiście jestem osobą wyjątkowo marnie oczytaną, i to zarówno jeśli idzie o literaturę światową, jak i lokalną. A więc dla mnie ktoś taki jak Karpowicz pozostaje oczywiście postacią niemal anonimową. Jeśli tym razem jednak, słysząc o jego wyczynach związanych z wyciąganiem pieniędzy od starszych, życiowo pogubionych pań, wiedziałem kto zacz ów żigolo, to nie ze względu na jego twórczość literacką, ale jeden jedyny wywiad, jaki swego czasu z nim przeczytałem i który zrobił na mnie takie wrażenie, że zachowałem go już w swojej pamięci na zawsze.
      Czym Karpiński w owej rozmowie się wykazał? Otóż ona jest tak intensywnie wypełniona najgorszego typu kabotyństwem, że ja czegoś podobnego nie spotkałem ani u Stasiuka, ani u Kuczoka, ani nawet u Pilcha. Każdy kto miał okazję wysłuchiwać mądrości ludzi takich jak tych trzech, wie, że tam można zaobserwować miejscami wręcz wyżyny zidiocenia. Z Karpińskim sytuacja jest zupełnie wyjątkowa: on robi wrażenie, jakby tu chodziło o jakiś performance; jakby on sobie wymyślił, że stworzy dzieło sztuki i nazwie je „Jak zmieniłem się w kamieni kupę”, czy coś w tym rodzaju. To jest coś właśnie takiego.
      Wspomniana wypowiedź Karpowicza jest, jak już wspomniałem, tak intensywnie głupia, że ja niemal natychmiast po jej przeczytaniu wszystko z niej zapomniałem. A on, trzeba nam wiedzieć, mówi tam o wszystkim: o literaturze, sztuce, życiu, polityce, Bogu, śmierci, miłości, Polsce i świecie, tyle że, jak mówię, to wszystko jest tak gęste od wręcz szokującej głupoty, że nawet nie wiadomo, jak owe rewelacje wyłapać i zamknąć w jednym miejscu. Zupełnie jak to ma miejsce w sytuacji, gdy jesteśmy na jakimś przyjęciu i znajomi zasypują nas dziesiątkami dowcipów, z których każdy po kolei zwyczajnie i natychmiast ginie nam w pamięci. Bo ich jest po prostu za dużo. Z rozmowy tamtej zapamiętałem właściwie tylko obraz Karpowicza, rozwalonego z papierosem na jakimś zasyfiałym przystanku autobusowym, pozującego czy to na Hłaskę, czy Jamesa Deana – w każdym razie nie na Presleya – i jedno jedyne zdanie, a jednocześnie tytuł wywiadu: „Polakowi staje w okolicach śmierci”.
      Ja oczywiście nie wiem, czy Karpowicz sam ten bon mot wymyślił, czy gdzieś usłyszał i się nim tak zachwycił, że go przyjął, jako swój, choć sądzę, że raczej to drugie, natomiast przyznaję, że gdy idzie o manifestację czystego zła, i to tej jego gorszej odmiany, bo wyrastającej z najbardziej prymitywnej głupoty, on robi na mnie wrażenie bardzo silne. Tam każde słowo jest mocniejsze od poprzedniego. Przecież nawet te „okolice śmierci”, to coś naprawdę dużego. Przeczytałem ten tytuł, szybko przejrzałem całą rozmowę i pomyślałem sobie, że ten Karpowicz to musi być jednak faktycznie nie byle kto.
      I oto nagle dziś, dowiaduję się, że tam nie ma tak naprawdę nic. Tam jest kompletna pustka. A w tej pustce majaczy się wyłącznie coś ledwie rozpoznawalnego, co się snuje po ulicach, zasadza się na jakieś biedne, samotne, porzucone przez świat starsze panie i oferuje im usługi erotyczne za pieniądze. A my słyszymy, że oto doszło do niezwykłej konfrontacji na szczycie, między jednym z najwybitniejszych polskich autorów i czołową gwiazdą sceny feministycznej. I nikt już nawet nie próbuje śpiewać „Blue Suede Shoes”; jest już tylko ten greps o Polakach dostających wzwodu na widok śmierci.
      Oczywiście mógłbym się teraz dopiero zacząć znęcać nad tą biedną kobietą i tą męską dziwką, zaczynając od refleksji na temat stanu naszych elit, czy to na przykładzie rozmów między ministrem Karpińskim, a prezesem Krawcem, czy właśnie na wymianie uprzejmości między intelektualistką Dunin, a pisarzem Karpowiczem, a kończąc na owej kupie kamieni, ale przyznaję uczciwie, że mi się zwyczajnie nie chce, bo ileż w końcu można? Jak długo można się bowiem wpatrywać w świat, który dla zwykłego umysłu pozostaje całkowitą abstrakcją, a nam został przedstawiony, jako esencja wszystkiego co człowiek osiągnął najlepszego, i próbować go opisać? Więc już może tylko powiem, że ja z tego wszystkiego chyba jednak najbardziej bym chciał wiedzieć, kiedy staje Karpowiczowi? Gdzie on się musi zabłąkać, żeby mu stanął? W jakie okolice? Z jego ostatnich wypowiedzi wynika, że śmierć go nie rusza, podobnie, jak sam przyznaje, rejony zajmowane przez Dunin też nie bardzo. A zatem, co musi się stać, żeby Karpowiczowi stanął? A może, aby się tego dowiedzieć, trzeba by się było najpierw dowiedzieć, na co mu było te 13 tysięcy złotych plus 100 euro, które wyciągnął od Dunin, a kiedy ona go poprosiła o ich zwrot, powiedział jej, żeby „spierdalała”? Może to tam leży odpowiedź? Może tam?
 
Wszystkich tych, którzy lubią czytać książki zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i do kupowania moich książek. Niech mnie piekło pochłonie, jeśli Karpowicz jest lepszy.      

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo