Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
3719
BLOG

Kazimierz Świtoń, czyli koniec epoki

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 40

            Pewnie każdemu z nas zdarzyło się choćby raz w życiu coś takiego, że ktoś nas zapytał, czy skoro mieszkamy w Łodzi, Szczecinie, Lublinie, Białej Podlaskiej, czy w Katowicach, zdarzyło nam się spotkać kogoś, kto mieszka w naszym mieście, a jest osobą znana i powszechnie rozpoznawaną. Z pewnością mamy tego rodzaju wspomnienia, ale również najprawdopodobniej, takie pytania traktowaliśmy, jako bardzo naiwne, no bo w końcu naprawdę niewiele trzeba, by akurat te osoby, które gdzieś tam coś znaczą, w swoich wędrówkach przez miasto nigdy nie skrzyżowały swoich kroków z naszymi. Ja oczywiście miałem okazję raz minąć na ulicy muzyka Rojka, dwa razy Jerzego Połomskiego, wiele razy zmarłego już Alfreda Szklarskiego, czy też zmarłego niedawno Wojciecha Kilara, natomiast już na przykład nigdy nie trafiłem (poza okazją szczególną, a te się, jak wiemy, nie liczą) na Kazimierza Kutza, pisarza Kuczoka, kompozytora Góreckiego, czy takiego ewidentnego katowiczanina, jak Edward Gierek. Podejrzewam zresztą, że słynnych mieszkańców Katowic, których nigdy w życiu nie spotkałem jest znacznie więcej, niż tych, co kiedyś tam minęli mnie na ulicy.

      I oto dziś dowiadujemy się, że zmarł Kazimierz Świtoń, a ja od razu spieszę poinformować, że Świtonia nie dość, że w swoim życiu wielokrotnie spotykałem, to w dodatku byliśmy znajomymi, on wiedział, kim ja jestem, i to chyba od zawsze. Przede wszystkim moim kolegą w podstawówce był jego syn Rysiek Świtoń, z którym do dziś się lubimy i za każdym razem serdecznie pozdrawiamy. Poza tym, o czym może nie wszyscy już wiedzą, w latach 70-tych Kazimierz Świtoń był bardzo znanym i cenionym mechanikiem telewizyjnym, i było tak, że jeśli komuś zepsuł się telewizor, a chciał, żeby ktoś go skutecznie i w miarę tanio naprawił, walił jak w dym do Świtonia. Dodatkowo jeszcze wiadomo było, że jeśli to Świtoń przychodził do telewizora, to można było swobodnie i bardzo treściwie, no i bez obaw, że Świtoń na nas doniesie na milicję, popluć sobie na komunę, ruskich, Gierka i diabli wiedzą, kogo tam jeszcze.

     Miał Świtoń za PRL-u życie ciężkie, głównie oczywiście przez tę swoją nienawiść do komuny, której ani nie ukrywał, ani nie starał się tonować. A zatem, był i wielokrotnie aresztowany, bity, dręczony, no i szykanowany, wraz z całą liczną rodziną, na dziesiątki różnych sposobów, no a przez to, że ostatecznie to on, a nie kto inny, stał się symbolem oporu tu w Katowicach, kiedy wprowadzono nam tę niby-demokrację, Świtoń został posłem i stał się już znany na całą Polskę. Nikt go nie promował, nikt nim nie manipulował, nikt go nigdzie nie musiał przywozić w teczce. Świtoń był zawsze kimś tak samodzielnym, że miejsce, jakie zajmował w historii antykomunistycznego oporu nie podlegało nigdy dyskusji, a gdy chodzi o Katowice, tak naprawdę był tylko on.

      Przez wiele lat od roku 1990 spotykałem Kazimierza Świtonia przy różnych okazjach, najczęściej zupełnie przypadkowo, i zawsze się uprzejmie witaliśmy, rozmawialiśmy o polityce i rozchodziliśmy w zgodzie. Wszystko skończyło się pewnego dnia, już parę lat po słynnej aferze z krzyżami w Auschwitz, kiedy Świtoń zradykalizował się tak bardzo, że musiał uznać mnie zwyczajnie albo za Żyda, albo żydowskiego pachołka. Okazja ku temu nadarzyła się najlepsza, kiedy to z okazji jego 75 urodzin, w naszym garnizonowym kościele odbyła się msza, w której obok Świtonia udział wziął sam słynny Leszek Bubel plus cała grupa jakiś młodych żydożerców, doszło do ciężkiej awantury, w której ja oczywiście wziąłem stronę księdza proboszcza, a Świtoń się na mnie ostatecznie obraził, i to obraził śmiertelnie. Od tego czasu, czyli od dnia, kiedy mi zakomunikował, że się na mnie zawiódł (dokładnie tak), a było to, jak łatwo sobie możemy dziś policzyć, jakieś osiem lat temu, nie zamieniliśmy już ze sobą ani słowa. Widywaliśmy się stosunkowo często – on mieszkał o rzut beretem – ja mu zawsze grzecznie się kłaniałem, on jednak już na te moje gesty nie reagował. Patrzył na mnie zimnym wzrokiem i nie mówił słowa. Nigdy.

      Ostatni raz go widziałem parę miesięcy temu przy którejś z okazji, kiedy to paliliśmy świeczki pod umieszczoną na murze katowickiego więzienia tablicą upamiętniającą pomordowanych przez komunistów polskich patriotów. Staliśmy parę kroków od siebie, ja jak zwykle powiedziałem mu „Dzień dobry”, ale on nawet na mnie nie spojrzał.

      Dziś Kazimierz Świtoń, wielki polski bohater, polski patriota i dobry człowiek, nie żyje. A Polska ani nic od niego nie chce, ani nie ma mu nic do zaoferowania. A ja postanowiłem zamieścić to wspomnienie mimo, że najprawdopodobniej, gdyby on mógł, to by wyrwał mi ten laptop spod palców i wypieprzył przez okno. Ale co mi tam? Umarł wielki Polak i nie widzę powodu, bym miał udawać, że tego nie zauważyłem tylko dlatego, że ta walka doprowadziła go w końcu do miejsca, gdzie musiał uznać, że ja jestem zdrajcą.

       Niech spoczywa w pokoju i niech Dobry Pan przyjmie go do Swojego Królestwa.

 

Dziś już nic nie napiszę. Do zobaczenia jutro we Wrocławiu. Stoisko nr 86. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka