Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2091
BLOG

Philthy Animal vs. Kylie Minogue, czyli raz jeszcze podwójny nokaut

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Rozmaitości Obserwuj notkę 29

         Ponieważ zmorzył mnie upał, a do tego wpadłem w stan, gdzie jedynym momentem, kiedy nie chce mi się spać, to dwie godziny między godziną 21 a 23, wczoraj już nic nie dałem rady napisać, a zamiast tego, zagrałem tu nam wszystkim jedną bardzo ładną piosenkę i pokazałem pewnego Kanadyjczyka z jego jedną magiczną sztuczką. I oczywiście niemal natychmiast przyszedł nasz kolega Gajek, który uważa, że aby potrafić ładnie śpiewać i w dodatku jeszcze mieć co śpiewać, trzeba być czarnym, mieszkać w Afryce, lub na Jamajce, a jeśli już los nas rzucił do Londynu, lub Nowego Jorku należy się posługiwać tak zwanym pigeon English. Przyszedł więc mój kolega Gajek i zagrał nam piosenkę zespołu z Ghany o nazwie MzVee pod tytułem – a jakże! –  ReVeeLation.  Rozmiemy, o co chodzi, prawda? Ponieważ grupa nosi nazwę MzVee, to jeśli słowo „revelation” napiszemy przez dwa „e”, będziemy mieli taką zabawną grę słowną i będzie git.

        Co to za piosenka? Ja wprawdzie nie widziałem ani jednej sekundy tegorocznego festiwalu w Opolu, a recenzje, jakie na temat tego, do czego tam doszło, były mocno niekonkretne, natomiast gdybym miał stawiać na swoja intuicję, to obstawiałabym, że tam – oczywiście z zachowaniem proporcji – było mniej więcej coś takiego, jak ten zespół z Ghany. Czy ktoś może potwierdzić?

      Tak czy inaczej, problem znacznie wykracza poza to, jak jesteśmy wrażliwi i jak owa wrażliwość przekłada się na nasze gusta. Chodzi o to mianowicie, że ja od lat zauważam owo okropnie dla mnie irytujące zjawisko, polegające na tym, że ludzie rzekomo pasjonujący się muzyką, jako muzyką, tak naprawdę pasjonują się nią w tym wyłącznie zakresie, w jakim ona realizuje ich aktualne upodobania. Niedawno tu na blogach – o ile sobie przypominam, przy okazji koncertu Paula McCartneya w Warszawie, pojawiła się dyskusja, gdzie jedni mówili, że ten McCartney to nie byle co, bo za nim stoją Beatlesi, a Beatlesi – wiadomo, a na to przychodzili inni, którzy udowadniali, że właśnie nie wiadomo, bo tak Ringo Starr w życiu nie potrafiłby zagrać na perkusji tak jak perkusista z zespołu Def Leppard, czy jakiegoś innego Motley Crue, po nich pojawili się ci bardziej ambitni, którzy dowodzili, że Motley Crue to komercja, bo tak naprawdę dobrzy są tylko Celtic Frost, no a na końcu ci najbardziej oświeceni, z wydętymi minami tłumaczyli, że wszystko to pop, i w rzeczywistości poza Patem Methenym nie ma nic. No, może jedynie Savall i jego boski instrument. Mój kumpel Tomek Gajek uważa, że jedyna sztuka jest w Afryce, a reszta to gówno.

       Podstawowy mój zamiar, jaki mną kierował przy pisaniu książki „Rock and roll, czyli podwójny nokaut” było pokazanie tej dla mnie oczywistej i w gruncie rzeczy bardzo prostej prawdy, że to, czego my akurat dziś lubimy słuchać, jest oczywiście ważne, jednak tylko dla nas i to dla nas w tym jednym bardzo szczególnym momencie. Jeśli bowiem będziemy próbować w jakiś cudowny sposób zsubiektywizować te dźwięki, to wyjdzie nam, że nawet my sami nie umiemy powiedzieć, dlaczego wybieramy to, a nie coś kompletnie innego. Proszę popatrzeć na mnie. Ja wczoraj zagrałem piosenkę Davida Graya, która wprawdzie bardzo mi się podoba, natomiast gdybym miał tu puścić dziś coś, czego słucham w tych dniach z prawdziwym wzruszeniem, to bym zapewne stracił natychmiast połowę czytelników. Ale jestem też pewien, że kiedy już mi przejdzie ten mrok, zacznę, tak jak moja najmłodsza córka, słuchać czegoś zupełnie innego, nawet może Justina Timberlake’a, albo Christiny Aguilery. Dlaczego? Bo ja bardzo muzykę lubię, nie umiem bez niej żyć i nie potrafię się nadziwić, jak wiele jej rodzajów jest wszędzie dookoła i jak niezwykle zdolni bywają ludzie, którzy ją tworzą.

       Gdy chodzi o tytuł tej książki, oryginalny plan był taki, by ją nazwać: „Philthy Animal vs. Kylie Minogue, czyli podwójny nokaut” i żeby owo zestawienie w żaden sposób nie sugerowała, że ja mam zamiar z kogokolwiek szydzić. Wręcz przeciwnie. Sugestia miała być taka, ze to oni oboje nokautują, czy, jak to lubią mówić moje dzieci, rozwalają. Każdy na swojej scenie. Niestety, Gabriel uznał, że przekaz będzie niezrozumiały, a więc dla potencjalnych czytelników zniechęcający, no i owa moim zdaniem kapitalna myśl przeszła do rozdziału wstępnego. Przypomnę go tu dziś, wraz z zachętą, by każdy kto uważa, że muzyka to jego konik, ją sobie kupił i znalazł czas na odpowiednie refleksje. Oto odpowiedni link: http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut .

      A jeśli ktoś się mnie zapyta, czemu ja tak jakoś ostatnio przygasłem, czy to faktycznie tylko przez ten upał i zbliżające się nieuchronnie moje 60 urodziny, to powiem, że owszem, to jest na pewno powód główny, no ale tak naprawdę zastanówmy się, o czym my tu dziś mamy rozmawiać? O tym, że Kopacz podczas wizyty u papieża Franciszka była rozczochrana i nawet jej do głowy nie przyszło, by czymś te kudły przykryć? A może mam się śmiać z Michała Kamińskiego i na dziesiątki sposobów miętosić przezwisko „Misiek”? A może zastanawiać się, czy poseł Zych zostanie nowym marszałkiem Sejmu? Przepraszam, ale może nie dziś, jeśli wolno.

        

 

      Biorąc do ręki jakąkolwiek tak zwaną „książkę o zespołach”, możemy mieć pewność, że albo to będzie coś w rodzaju pracy encyklopedycznej, albo zbiór refleksji spisanych przez miłośnika tego czy owego, który lubi słuchać muzyki.

       Jeśli encyklopedia, a więc historia życia i twórczości któregoś z artystów, sprawa jest prosta. Rzecz tylko w tym, gdzie jest więcej nieznanych wcześniej i bardziej pikantnych szczegółów. Jak idzie natomiast o pozycje już bardziej refleksyjne, a dotyczące jakiegoś jednego wykonawcy, lub określonego muzycznego gatunku, albo ewentualnie owej przestrzeni, którą się obserwuje gdzieś na pograniczu, między muzyką, a inną dowolną dziedziną kultury, czy w ogóle życiem, tu już mamy do czynienia najczęściej ze zwykłą tandetą, podpartą na dokrętkę przez jakiś strasznie mądry tytuł typu „Rock’n’roll a postmodernizm w sztukach plastycznych”.

      Ta zresztą metoda stała się, mam wrażenie, szczególnie ostatnio, bardzo popularna. Rzecz w tym, że z jakiegoś niezbadanego przeze mnie do końca powodu, każda praca naukowa – i to już niezależnie od tematu – natychmiast awansuje o kilka poziomów, jeżeli tam z odpowiednią częstotliwością pojawi się nazwisko Raya Manzarka, czy Johna Lennona. Przychodzi jakiś docent z instytutu chemii któregoś z bardziej znanych uniwersytetów i wydaje książkę pod tytułem „Otrzymywanie cienkich warstw silseskwioksanowych na podłożach amorficznych metodą wiązki molekularnej”, a my wiemy na sto procent, że jeśli pierwsze zdanie tego dzieła będzie brzmiało: „Dlaczego Paul McCartney przechodząc przez Abbey Road, jest bez butów?”, jest duża szansa, że znajdą się chętni, by tę książkę czytać dalej, przynajmniej do momentu, aż się pojawi informacja o „Subterranean Homesck Blues” Dylana, no a poza tym – i kto wie, czy to nie jest w tym najważniejsze – większość z czytających natychmiast sobie pomyśli, że ten autor, to musi być naprawdę fajny gość.

      Kiedy jeszcze sobie spokojnie studiowałem, najbardziej popularną osobą na całym wydziale, a kto wie, czy nie na uniwersytecie, był człowiek nazwiskiem Tadeusz Sławek. Kim był Sławek? Otóż był to zwykły najpierw magister, a potem doktor, wykładający literaturę angielską, ani mądrzejszy, ani głupszy od innych, ani bardziej sympatyczny, ani sympatyczny mniej, ani bardziej dowcipny, ani bardziej ponury – typowa uniwersytecka przeciętność. Jedyne, co go jednak odróżniało od reszty, to było to, że miał długie włosy, chodził przebrany za beatnika, i wciąż gadał o Lennonie i Doorsach. Poza tym pisał wiersze – podobnie jak on sam, ani lepsze, ani gorsze od tych, które pisali pewnie w tym samym czasie jego studenci i koledzy z wydziału – i te wiersze recytował w towarzystwie kontrabasu, na którym grał jego znajomy Bogdan Mizerski.

      Kariera tego Sławka – kariera zresztą trwająca do dziś, już akurat w skali ogólnopolskiej – jest dla mnie czymś absolutnie niepojętym. I gdybym musiał się zdecydować na jakieś objaśnienie tego fenomenu, powiedziałbym jedno: on prawdopodobnie od samego początku, gdziekolwiek się pojawił w towarzystwie innych pracowników uniwersytetów, musiał wciąż gadać o tym Lennonie, i w ten sposób sobie odczarowywał wszelką drogę awansu. Czasem wydaje mi się, że nawet wtedy, gdy zostawał rektorem Uniwersytetu Śląskiego, w swojej aplikacji zamieścił tekst „Break On Through”, i to ostatecznie zaważyło. Oto potęga rock’n’rolla. Oto, co rock’n’roll potrafi, jeśli tylko wykazać odrobinę chytrości.

      Książka, którą trzymamy w ręku, to książka o zespołach, jednak ani nie mająca ambicji faktograficznych, ani tym bardziej nie stanowiąca rozważań na tematy z muzyką nie mających wiele wspólnego, tyle że z owym nieustannym brzęczeniem w tle. Książka ta to książka, w sensie jak najbardziej ścisłym, o zespołach, przeznaczona dla tych, którzy to wszystko, co tu jest napisane, świetnie wiedzą, znakomicie znają, i może tylko chcieliby usłyszeć jeszcze jedną interpretację tych przecież oczywistości.

      Książka ta to seria refleksji, których ambicją jest opisanie istotnych zjawisk muzycznych związanych z tak zwaną kulturą popularną, a w dużym stopniu skierowana też do tych, którzy są tak uzależnieni od swoich prywatnych upodobań i niechęci z jednej strony, a od zewnętrznej propagandy z drugiej, że nie są już w stanie obiektywnie ocenić tego, co miało być wybitne, a wybitnym z jakiegoś powodu nigdy się nie stało, ale też odwrotnie – tego, co na wielkość nigdy nie miało najmniejszych szans, a wielkie akurat jest, a jeśli my nie jesteśmy w stanie tego ocenić, to wyłącznie nasza wina. Nasza i tego okropnego nastawienia, gdzie wszystko traktujemy ściśle użytkowo, i nie jesteśmy w stanie zobaczyć, że za wszystkim stoi pojedynczy człowiek, z jego wielkością, ale też i małością.

     Dopiero co, w Warszawie występował Paul McCartney, którego osobiście z wielu względów ani nie lubię, ani nie szanuję, ani też niezbyt chętnie słucham, ale który niewątpliwie jest jednym z największych autorów piosenek, jakiego wydała Ziemia, i takim już pozostanie. I oto czytam, jak gdzieś ktoś pisze, że Paul McCartney to gówno, choćby w porównaniu z takim Motorhead, których każda piosenka jest lepsza od całej tej beatlesowskiej nędzy.

      Oto w sylwestrową noc na Times Square w Nowym Jorku występuje Justin Bieber, i w towarzystwie Carlosa Santany śpiewa „Let It Be” Beatlesów. I od razu na internetowych forach całego świata pojawiają się tabuny miłośników muzyki, a jednocześnie wrogów Justina Biebera, którzy piszą, że to prawdziwy skandal, że Bieber miał czelność śpiewać tak wspaniałą piosenkę, tak fatalnie ją fałszując. Mam nadzieje, że się rozumiemy. Oto przed nami staje Justin Bieber, jak by nie patrzeć, jeden z najbardziej utalentowanych współczesnych piosenkarzy pop, i okazuje się, że on fałszuje. A banda muzycznych specjalistów i rock’n’rollowych freaków ten fałsz oczywiście świetnie słyszy!

       A więc ta książka też jest trochę i pisana z uwagi na te osoby. Z nadzieją, że może, przeczytawszy to co tu stoi jak byk, zrozumie, że z muzyką jest tak jak z każdą inną dziedziną życia. Na końcu zawsze stoi człowiek i to, co on zrobił z tymi swoimi talentami, a wokół niego słyszymy wciąż ów nieznośny skowyt okrutnej propagandy. Powinniśmy umieć to usłyszeć, zrozumieć i ocenić.

      No a poza tym, to jest tylko, i aż muzyka, a więc coś, co zostało nam dane od Boga. Nie od Szatana. Od Boga. Powinniśmy jej strzec, i robić wszystko, by nam jej nie odebrano.

 

Na koniec jeszcze jeden Gray. A czemu by nie? No czemu?

 

 

 

 

 

 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości