Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1711
BLOG

Co Artur Rojek spotkał na rozstaju dróg

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Rozmaitości Obserwuj notkę 6

         Mija już drugi tydzień, jak zakończył się organizowany od wielu już lat z autentycznym sukcesem tu przez Artura Rojka „Off Festival”, a ja wciąż mam w głowie ów smutny fakt, że z powodu tak zwanego braku funduszy ominęła mnie od miesięcy oczekiwana przyjemność posłuchania na żywo Arto Lindsaya… ale przy okazji może jeszcze coś, co w normalnych warunkach by mnie pewnie w ogóle nie zainteresowało, a co tu akurat nie dało mi najmniejszej szansy. Zacznę jednak może od początku.

     Oto, kiedy na może nie tak bardzo pobliskim, ale zdecydowanie w zasięgu dłuższego spaceru, lotnisku trwał ów festiwal, ja odbywałem tradycyjny, późnowieczorny spacer z moim psem, i nagle usłyszałem ni to buczenie, ni to warczenie, ni to zaledwie ponury pomruk, który wypełnił całą moją przestrzeń. W pierwszej chwili uznałem, że może z którejś z sąsiednich ulic za chwilę wyłoni się ów znany nam wszystkim pomarańczowy samochód czyszczący jezdnię z całodziennego syfu, potem pomyślałem, że to jednak pewnie gdzieś niedaleko jacyś młodzi mają głośną imprezę w klimacie techno, tyle że ów dźwięk, w sobie tylko znany sposób, zmienił się tym razem nie w dudnienie, lecz w ten bardzo szczególny pomruk. Jednak im bliżej byłem domu, wiedziałem, że to musi być Rojek i jego „Off”. Wszedłem na klatkę, zamknąłem za sobą drzwi, a ów pomruk został ze mną. Wlazłem na piętro, zapaliłem światło, wyszedłem na balkon i już wiedziałem na pewno, że to w rzeczy samej jest „Off” i to coś, czego zidentyfikować nie potrafię.

      Zadzwoniłem więc do swojego dziecka, które było na miejscu i zapytałem, kto to w tej chwili gra tak, że całe miasto jest wypełnione ponurym warczeniem, a on mi powiedział, że to pewnie jest coś, co się nazywa Sun O i jest gwiazdą wieczoru.

     Otóż przyznaję bardzo chętnie, że już wcześniej słuchałem zespołu Sun O, wyłącznie jednak w projekcie niegdysiejszego bigbitowca, Scotta Walkera, zatytułowanym „Soused” i znów przyznaję, że byłem zachwycony. Poza tym jednak, mówiąc bardzo krótko, ja zawsze wiedziałem, że Sun O to są normalni, najbardziej klasyczni sataniści, podczas swoich występów tradycyjnie przebrani w habity i kaptury i regularnie i w sposób najbardziej podstawowy odstawiający swoją czarną mszę z jakimiś kadzidłami i zaklęciami.  Powtarzam. Ja Sun O dotychczas znałem z projektu Walkera – owszem dość niebezpiecznego, że tak to ujmę, jednak mimo wszystko przynajmniej muzycznego – jednak ponieważ ów pomruk nad moim miastem zrobił na mnie wrażenie, zajrzałem do youtube’a i ich odpowiednio sprawdziłem. I proszę sobie wyobrazić, że to co tam można znaleźć to nie jest nic więcej jak tylko ów pomruk. To nie jest w żadnym wypadku tak, że nocne powietrze plus odległość tak zniekształciły dźwięk, że z tego występu został tylko ów pomruk. Nie. Tam od początku był tylko pomruk. Plus, co mi już później zrelacjonowała moja córka, od czasu do czasu przenikliwy wrzask. No i oczywiście te kaptury, te habity te kadzidła i ta msza.

      Każdy kto miał okazję czytać moją książkę o muzyce wie, że mój stosunek do tak zwanej „muzyki satanistycznej” jest dość ambiwalentny z tego prostego powodu, że dla mnie tak naprawdę cały rock, poczynając od Beatlesów, a kończąc na Amy Winehouse i Kapeli ze Wsi Warszawa to satanizm w wymiarze absolutnie podstawowym, a więc tak naprawdę to, z czym zostajemy na samym końcu my słuchacze, to jakość i nic więcej. Ja nie mam najmniejszej ochoty zastanawiać się, jakie intencję stały na początku twórczości takich zespołów jak Black Sabbath, King Crimson, czy One Direction, bo odpowiedź tak czy inaczej już i tak znam. To co mnie interesuje, to wyłącznie muzyka, którą traktuję z bezwzględnym i najbardziej brutalnym egoizmem.

     Kiedy jednak szedłem przez moje miasto z psem i nagle posłyszałem ów pomruk, a potem się dowiedziałem, że on był dokładnie taki sam na początku jak i na końcu, uznałem, że tym razem Rojek nie zapanował. Tym razem on stracił orientację. I to niezależnie od tego, co on sobie myśli na temat życia. Tym razem nie zapanował.

     No i właściwie chwilę później też dowiedziałem się, że obok Sun O na festiwalu „Off” w Katowicach – podkreślam, że wydarzeniu niezwykle cennym i potrzebnym – pojawił się – ja zdaję sobie sprawę z tego, że kultowy i legendarny – zespół The Residents, a więc coś, na czym w sposób jednoznaczny i bezpośredni bazują autorzy czegoś, co my tu znamy jako „Kraina Grzybów”. I oni też w tym roku wystąpili w Katowicach. Na zaproszenie Artura Rojka.

      Po co piszę ten tekst? Powody są dwa. Pierwszy to ten, by zwrócić uwagę na fakt, że Artur Rojek, z powodów, o których nawet nie chcę myśleć, w tym roku na „Offa” zaprosił dwa projekty, przy których Nergal z tą swoją żałosną komercją jest aniołkiem w błękitnej sukience i wianuszkiem na łbie. A tak postępować nie wolno. Nawet jeśli on jest jedynie głupim artystą, który wierzy, że sztuka to coś, co istnieje ponad wszelkimi uprzedzeniami. Drugi natomiast jest taki, by pokazać coś, czego nie pokona żadne zło zarówno tego, jak i tamtego świata. Oto parę dni temu dowiedziałem się, że człowiek którego znałem jeszcze kiedy byłem dzieckiem i dzięki któremu miałem okazję – opisałem to w swojej książce – niemal na drugi dzień po debiucie, wysłuchać pierwszej płyty „Led Zeppelin”, żyje i jak najbardziej tworzy. Podobnie jak rok, dwa, czy trzy lata temu, również w tym roku i w roku następnym nie usłyszymy go na Rawie Blues, bo jak wiemy, System – w każdym swoim wymiarze – wszystko trzyma za mordę stalową ręką. Mówię o muzyku, z tego co dziś słyszę, absolutnie wybitnym, nazwiskiem Adam Banach. Niech on więc nam dziś zaśpiewa, nawet jeśli tylko po to, by przepędzić to zło, które nas na chwilę obezwładniło.

 

Wszystkie warte dziś uwagi książki są do nabycia w księgarni na stroniewww.coryllus.pl. Możliwe, że kiedyś to się zmieni, póki co jednak wszystko jest tu.

 

 

 

     

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości