Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
3442
BLOG

O ludziach z wydm i przyczep, czyli Mars napada

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 69

             Do dziś bardzo dobrze pamiętam kampanię przed wyborami prezydenckimi w roku 1990, kiedy to w pewnym momencie napięcie urosło tak, że gdy Wałęsa jeździł po Polsce, a na spotkania z nim ściągały tysiące ludzi, którzy wpatrywali się w niego jak w obrazek, wedle popularnego przekazu, Mazowiecki miał wygraną, i to w pierwszej turze, w kieszeni. I nie było tak, że, jak za PRL-u, telewizja i gazety bezczelnie kłamały, natomiast tak zwana ulica się z nich śmiała. Oczywiście, telewizja i gazety kłamały, natomiast gdy chodzi o wspomnianą ulicę, o Wałęsie, jeśli się w ogóle wspominało, to wyłącznie z szyderstwem i najwyższą pogardą. No i oczywiście, gdyby gdzieś jakimś cudem ukazał się desperat i ujawnił wiarę w to, że Wałęsa zostanie prezydentem, a tym bardziej, że powinien nim zostać, byłby przez wszystkich dookoła wyśmiany.

      Jak wiemy dziś wszyscy, do drugiej tury wspomnianych wyborów przeszli Wałęsa z Tymińskim, natomiast Mazowiecki z jakimiś 17 procentami odpadł, a jeśli do polityki wróci, to tylko jako kapiszon na różnego rodzaju okazje. Podobnie jak pamiętam atmosferę kampanii, tym bardziej też pamiętam szok, a potem już tylko wściekłość i rozpacz, jakie się ujawniły w publicznej przestrzeni, a więc w mediach i na ulicy, na wieść o tym, że Mazowiecki przegrał nawet z Tymińskim. Atmosfera była taka, że można było pomyśleć, że to co się stało, nie było wynikiem demokratycznego głosowania, lecz wyjątkowo brutalnego wyborczego oszustwa, ewentualnie ogólnej hipnozy, której przywódcy „Solidarności” poddali znaczną część społeczeństwa.

      Gdyby ktoś mnie spytał, jak się to zatem stało, że Wałęsa został prezydentem wbrew oczywistej woli nawet nie większości, ale praktycznie całego społeczeństwa, nie potrafiłbym na to pytanie odpowiedzieć inaczej, jak tylko przypuszczeniem, że widocznie wola większości prezentowała się mocno inaczej, niż wielu z nas się wydawało. Widocznie, część z nas tych, którzy milczeli, w dyskusjach politycznych nie brali udziału, czasem wręcz politykę uznawali za temat nie wart publicznego roztrząsania, a dla których to, że to Lech Wałęsa, a nie Tadeusz Mazowiecki powinien zostać prezydentem, było czymś zupełnie naturalnym, uznali za ludzi, którzy polityką się nie interesują i w konsekwencji w wyborach udziału nie biorą. Widocznie, dla nas było oczywiste, że jeśli dziś spotkaliśmy kolejnych pięć osób, które czuły potrzebę pogadania o polityce i żaden z nich nie lubił Wałęsy, to znaczy, że wyborcy Wałęsy zamieszkują wyłącznie jakieś zapadłe dziury we wschodniej Polsce i to wszystko. A owo przekonanie było tym mocniejsze im częściej i bardziej zdecydowanie potwierdzały je media.

       Jak się pewnie domyślamy, przypomniał mi się tamten czas, kiedy przez cały wczorajszy dzień obserwowałem ów szok, z jakim zostało przyjęte na całym świecie zwycięstwo Donalda Trumpa. Obserwowałem te zapłakane twarze wyborców Hillary Clinton, te skamieniałe ze zdumienia oczy dziennikarzy CNN, wsłuchiwałem się w te przerażone głosy komentatorów już nie tylko nawet w Ameryce, ale we Francji, czy w Niemczech, a dziś czytam o demonstracjach i strzelaninach, i nagle sobie uświadamiam, że to jest coś, co trwa od wielu już lat, a przynajmniej od czasu, gdy wojna ideologiczna zastąpiła wojnę polityczną, a tym samym nasze poglądy polityczne stały się gwarantem naszego człowieczeństwa i w istocie rzeczy jego poświadczeniem. Oczywiście, trudno mi powiedzieć, jak się sprawy dokładnie miały we wspomnianej Francji, Niemczech, no i Ameryce w latach 70-tych, ale z pewnością pamiętam, jak pewna moja znajoma z Niemiec, w żaden sposób nie reprezentująca postaw konserwatywnych, o jak najbardziej demokratycznym prezydencie Carterze, nie mówiła inaczej, jak „ten idiota”. Wydaje mi się, że gdyby to było dziś, ona by go traktowała dokładnie z tym samym nabożeństwem, z jakim dziś zapewne traktuje Hillary Clinton, czy Baraka Obamę. Dlaczego? Bo on był Demokratą, a my dziś, kiedy polityka wszędzie mniej więcej jest taka sama, toczymy spór na poziomie znacznie wyższym i znacznie bardziej wrażliwym. To z czym dziś mamy do czynienia, to nie debata na temat globalnych kryzysów, konfliktów zbrojnych, czy projektów gospodarczych, lecz klasyczna wojna religijna, gdzie z jednej strony światło niesie Bóg, a z drugiej po oczach nam świeci ten drugi.

      Proszę zwrócić uwagę, że wojnę w Wietnamie prowadziło dwóch amerykańskich prezydentów, czyli Johnson i Nixon. Johnson był Demokratą, natomiast Nixon Republikaninem. I tak, jeśli ktoś nie lubił wojen, nienawidził zarówno Republikanina Nixona, jak i Demokraty Johnson, a jeśli kochał Kennedyego, który oczywiście wszystko to zaczął, to tylko za to że był rzekomo ładniejszy, no i za to, że go zabiło CIA. Jeśli ktoś obstawał za tym, by Ameryka trzymała twardy kurs wobec Sowietów, to tolerował ich wszystkich, z wyjątkiem może Nixona, bo miał wielki nochal i się pocił. Nikt nikogo nie pytał o jego opinie na temat wiary, praw kobiet, czy małżeństw jednopłciowych, z tego względu, że te kwestię były zwyczajnie poza tematem. Dziś jest tak, że czy Ameryka będzie wysyłała żołnierzy do Afryki, czy ich stamtąd odwoływała, czy podatki będą wyższe, czy niższe, czy deficyt przekroczy 15 bilionów dolarów, czy jeszcze nie, w żadnym stopniu nie zależy od tego, czy prezydent zadeklaruje się, jako Demokrata, czy Republikanin. Kto się zresztą w tym wszystkim jest w stanie rozeznać? To dopiero takie tematy jak aborcja, eutanazja, prawa homoseksualistów, czy tak zwana nietolerancja, szczególnie gdy zaczną być przedstawiane nas kolorowych obrazkach, potrafią obudzić w człowieku diabła. I stąd właśnie się biorą ci wszyscy, którzy na wiadomość o zwycięstwie Donalda Trumpa, wpadają w autentyczny strach przed terrorem i chcą emigrować do Kanady, zabijając po drodze kilka przypadkowych osób. To u nic. U nas wychodzą na ulicę z portretem Kaczyńskiego ucharakteryzowanego na Hitlera i krzyczą: „Mam pizdę”.

       Wczoraj na Facebooku ktoś pokazał zdjęcie, jakie u siebie zamieściła jakaś pani, która na wieść o tym, że prezydentem został Trump, już nie wie jak ona będzie w stanie dalej żyć. Zdjęcie przedstawia jej małą córeczkę, która śpi w swoim łóżeczku i tuli do policzka figurkę przedstawiającą sekretarz Clinton, i nagle okazuje się, że problem jest jeszcze większy. Otóż wspomniana pani przez ostatnie tygodnie tłumaczyła swojemu dziecku, że Hillary to najwspanialsza osoba na świecie, która kocha wszystkich ludzi, a szczególnie tych najbardziej prześladowanych i samotnych i która już niedługo zostanie prezydentem Ameryki. Kiedy w Ameryce zakończyło się głosowanie, ona ułożyła swoją córeczkę w łóżeczku, położyła jej na poduszeczce lalkę Clinton i zapewniła, że kiedy się obudzi rankiem, to świat będzie piękny i tolerancyjny wobec gejów, lesbijek i osób transseksualnych, a źli ludzie przepadną na zawsze jak zły sen. No i teraz ona nie wie, jak dziecku powiedzieć, że się nie udało i co ma zrobić, gdy jej córeczka zapłacze się z rozpaczy.

      Wczoraj na internetowej stronie polskiego wydania „Forbesa” ukazał się tekst niejakiego Pawła Strawińskiego, komentujący zwycięstwo Trumpa w amerykańskich wyborach. Oto jego fragment:

     „Sfrustrowani, biali, niewykształceni Amerykanie, siedzący całymi dniami przed telewizorami w swoich przyczepach, w dużej mierze zdecydowali o losie USA i świata. Przez lata ignorowani, marginalizowani i pogardzani wreszcie dali o sobie usłyszeć. Znajdziesz go w obdartej przyczepie za miastem. Pewnie ogląda teraz ‘The Jerry Springer Show’, kołtuński talk-show z dziko ryczącą publicznością, w którym rozmówcy bez żenady piorą na wizji swoje brudy i okładają się po twarzach ku nieskrywanej satysfakcji prowadzącego. Raczej nie czyta gazet. Nie chodził do szkoły średniej. Jest białym mężczyzną w wieku produkcyjnym, ale pracy nie ma, bo nikogo nie interesują jego kwalifikacje. Czy może raczej ich brak. Kiedyś pracował przy taśmie produkcyjnej. Ale ta jego taśma się zatrzymała lata temu. A może mu się po prostu nie chce nic robić? Gdy go zapytasz, skąd pochodzili jego przodkowie, nie odpowie, że z Niemiec czy z Anglii. O nie, oni byli z Ameryki. Z Ameryki! Może mieszka w Ohio, Michigan, Pensylwanii, a może jeszcze gdzieś indziej. Nazwij go, jak chcesz. Johnson, Williams, Brown. A może to pan Moore?

      Jestem pewien, że ci którzy pamiętają słynny tekst z „Newsweeka” o polskiej białej nędzy zasrywającej plaże w Darłówku i Ustce, wiedzą o co tu chodzi. To są właśnie wszyscy ci, którzy są dziś w ciężkim szoku i już tylko żyją satysfakcją, że to nie ja, to nie my. My nie mieszkamy w przyczepach, oglądamy „Szkło Kontaktowe” oraz Jimmy Kimmel Show i czytamy gazety, a jeśli jedziemy nad morze, to za ciężko zarobione pieniądze, a nie jakieś 500 zł, za które można sobie najwyżej kupić rybę usmażoną na starym oleju i się nią wyrzygać na wydmach. No a przede wszystkim my głosujemy i to głosujemy dobrze, tak jak wszyscy nasi wykształceni i kulturalni znajomi.

     I pomyśleć tylko, że przez tyle długich lat tak fantastycznie to działało i oto nagle okazuje się jacyś obcy wylądowali w ich ogródkach i zachowują się, jakby byli u siebie. Stąd właśnie ten szok, to niedowierzanie, ta rozpacz i te łzy. I oblewana łzami figurka św. Hillary. I bardzo dobrze. Może się wreszcie opamiętają. I nauczą. I tu i tam. I wszędzie.

 

Już za tydzień, 17 listopada o godzinie 18.00 na Uniwersytecie Opolskim, będę się spotykał z czytelnikami, opowiadał o Zycie Gilowskiej i podpisywał książki. Zapraszam wszystkich, którzy nie mają zbyt daleko.

 

 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka