Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
604
BLOG

Szpil w busie, a Ślązacy na karuzeli

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Media Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

          Był czas, kiedy bez radia nie wyobrażałem sobie życia i faktycznie ono w mniejszym lub większym stopniu wypełniało mój dzień. Od wielu jednak lat, jeśli zdarza mi się odbierać radiowe dźwięki, to albo z łazienki, w której akurat moja żona bierze kąpiel, albo oczywiście – jak wielu z nas – podczas jazdy komunikacją miejską, zakładając że siedzimy gdzieś z przodu, a kierowca ma włączone radio. Poza tym ja osobiście radia unikam jak zarazy. Dlaczego? Z tego prostego, a dla mnie zupełnie oczywistego, powodu, że estetyczny poziom, jaki ów wynalazek sięgnął w ciągu minionych lat, a sprowadzający się do tego, że tam albo jest grana muzyka, której najczęściej nienawidzę, albo, między jedną a drugą piosenką, nadawane są popisy jakichś dwóch gówniarzy, które mnie wyłącznie męczą, jest dla mnie nie do zniesienia. Do dziś pamiętam, jak kiedyś w ciągu paru dni musiałem w roli pasażera przejechać chyba z tysiąc kilometrów samochodem, słuchając nieprzerwanie Radia Zet i powiem szczerze, że gdyby ktoś mnie pytał o najgorsze estetyczne przeżycie w życiu, to byłoby pewnie właśnie to. Radio Zet słuchane przez kilka godziny bez przerwy.

      Nie znam się więc na radiu, nie słucham radia, nie wiem, jakie są w tej chwili radiowe stacje poza Radiem Maryja, Radiem Zet, TOK-FM,-em, RMF-em, no i oczywiście Polskim Radiem i wiedzieć tego nie muszę. Natomiast zdarzyło się ostatnio, że jechałem do pracy miejskim busem i kierowca miał radio nastawione na stację, której nie znam, o której wcześniej nie słyszałem, ale której istnienia też nawet nie podejrzewałem, a mam na myśli coś, co nadaje w tak zwanym „Schlesische sprache”. Z tego co zdążyłem usłyszeć, jest to stacja dokładnie taka jak każda inna, czyli z muzyką, przerywaną reklamami, oraz z gadką w wykonaniu dwóch dziennikarzy, z wiadomościami co godzinę, tyle że tam zamiast „a teraz”, mówi się „a tero”, zamiast „widziałem” – „widziołech”, a na „mecz” mówi się „szpil”. I o ów „szpil” mi dziś, przy okazji tej notki, chodzi. Rzecz w tym, że w tym akurat czasie, gdy sobie siedziałem w tym busie, a w uszach rozbrzmiewała mi owa „ślunska godka”, leciały akurat wiadomości sportowe – zwykłe wiadomości sportowe, takie jak te, które znamy od dziesięcioleci – tyle że tam właśnie zamiast „mecz”, używano słowa „szpil”, a każde pojedyncze słowo wymawiało się z tym charakterystycznym, ciężkim, jak ja to określam „chamskim” śląskim zaśpiewem.

      To co mnie jednak naprawdę uderzyło, to to, że, z tego co zdążyłem usłyszeć, ów „szpil” był tam jedynym niemieckim słowem. Poza tym mieliśmy tylko wspomniany zaśpiew. Ponieważ większość wspomnianej informacji dotyczył piłki nożnej, słowo „szpil” wracało co chwilę i to, naturalnie, w całym swoim gramatycznym bogactwie. A więc mieliśmy „dzisiejszy szpil”, „pod koniec szpila”, „jutrzejszemu szpilowi”, no i oczywiście „o tym szpilu”. Słuchałem tej błazenady i nagle sobie uświadomiłem, że oni – a mam tu na myśli wszystkich tych miejscowych patriotów, którzy oblepiają miasto nalepkami z hasłem „godom po ślunsku” i gdzie tylko mogą zaznaczają teren w sposób już bardziej zdecydowany, czyli albo uruchomiając restaurację „Kattowitz”, czy wydając gazetę pod nazwą „Zeitung” – znaleźli się w autentycznej pułapce, z której bez języka polskiego, a więc jedynego tak naprawdę języka, który znają, się nie wyrwą. No bo, zastanówmy się, co to jest za komedia z tym „szpilu”, „szpila”, czy „szpilowi”? Ja bym zrozumiał, gdyby oni ograniczyli nieco swoje ambicje i zamiast „mecz”, mówili „mycz”, albo co by tam im przyszło do tych tępych łbów, no ale „szpil”? Przecież to się nie trzyma kupy. Niech no oni tylko spróbują to zapisać. Jak to będzie wyglądało? „Spielowi”? „Spielu”? Który Niemiec będzie wiedział, o co chodzi?

      Przy okazji wygranego przez Liverpool meczu z Tottenhamem oglądaliśmy trochę w Internecie rozmowy z kibicami The Reds, no i przyznaję, że oni w większości mówili tak, że jak akurat z tego rozumiałem niewiele. Ów „scouse accent” jest tak ciężki, że normalny człowiek wobec niego zwyczajnie pozostaje bez szans. Jednak, co by o nim nie mówić, to jest wciąż język angielski. Nie francuski, nie włoski, nie niemiecki. Ci kibice Liverpoolu mówią po angielsku i dzięki temu są powszechnie traktowani, jako element miejscowego kolorytu, a nie jako banda idiotów, którzy postanowili na przykład mówić po francusku, tyle że z zachowaniem angielskiej gramatyki i udawać, że kultywują lokalną tradycję.

      Czytelnicy tego bloga znają mój stosunek do tak zwanego „śląskiego patriotyzmu” i nie mam tu ochoty dziś niczego tłumaczyć. Muszę natomiast stwierdzić, że ta moja niedawna przejażdżka do pracy busem, potwierdziła w mojej opinii jedynie słuszność wszystkich tych moich „śląskich kompleksów”. Na tym poziomie, póki co, nic się nie zmieni. Niech się oni wszyscy pukną w swoje drewniane czoła.

 

Zapraszam wszystkich i każdego do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie kupujemy moje książki. Polecam.

      

      

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura