Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2964
BLOG

Miley Cyrus vs. Frank Zappa, czyli walkower 3:0

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Kultura Obserwuj notkę 111

      Przyznaję bez zbędnych awantur, że książka o zespołach, choć sprzedaje się w tradycyjnym tempie, wciąż budzi emocje, których się nie spodziewałem. Otóż raz po raz zgłasza się ktoś do mnie z informacją, że ponieważ ja tam albo kogoś skrytykowałem, albo o kimś nie wspomniałem, ów ktoś tej książki za karę ode mnie nie kupi. Oczywiście, ja się tego typu groźbami przejmuję średnio, głównie z tego powodu, że wiem doskonale, że ci akurat melomani mojej książki nie kupiliby i tak, niemniej chodzą mi po głowie pewne myśli, którymi chciałem się podzielić.

      Otóż osobiście uważam, że sytuacja, w której ktoś deklaruje, że nie kupi książki o zespołach, dlatego, że tam podobno jest brzydko potraktowany jego ulubiony artysta, jest dla mnie kuriozalna. Bo jeśli mamy założyć, że taki system jest zrozumiały i dobry, trzeba by było jednocześnie uznać, że nikt nigdy nie kupi żadnej książki o zespołach – pomijając oczywiście suchą encyklopedię – bo tam się zawsze znajdzie nieprzyjazna recenzja kogoś kogo ktoś akurat bardzo lubi. Ja piszę książkę, gdzie omawiam kilkadziesiąt najbardziej popularnych muzycznych zjawisk, i oto ktoś przychodzi i mówi: „Słyszałem, że zgnoiłeś Winehouse. W tej sytuacji, ja tej twojej książki nie chcę widzieć na oczy”. Przychodzi ktoś następny i mówi: „Mówią mi koledzy, że ty zaczepiłeś Hendrixa. Tak? W tej sytuacji na mnie nie licz”. Pojawia się ktoś kolejny i wali bez litości: „Podobno w swojej książce piszesz, że Guns’N’Roses to syf. To my nie mamy o czym rozmawiać”.
     Ale też, skoro tak, musi też do chodzić do sytuacji odwrotnych. Ja piszę, że Adele to artystka epokowa, i w tym momencie odzywa się ktoś, kto Adele fizycznie nie znosi: „Adele? Ty chyba żartujesz. Ja twojej książki nigdy nie kupię”. Chwalę zespół Radiohead, i natychmiast pojawia się niedoszły czytelnik, który deklaruje, że Thom Yorke to kompletny tandeciarz, a jeśli ja uważam inaczej, to on mi dziękuje. Poświęcam cały rozdział The Smiths, w którym tłumaczę, dlaczego uważam ich za jeden z największych projektów w historii muzyki popularnej, a ktoś w tym momencie łapie się za głowę i krzyczy: „Te pedały? Przepraszam, ale to już beze mnie”.
     Pisałem już o tym, ale powtórzę. Ta książka została napisana po to, by każdy, kto uważa się za miłośnika muzyki w ogóle, mógł tam znaleźć coś, co go poruszy i pozwoli mu zadumać się nad czymś, nad czym dotychczas zadumać się nie miał okazji. Ta książka nie została napisana po to, by potwierdzić to, co już dawno zostało potwierdzone przez popularny przekaz. A więc że to, co największe w muzyce to Rolling Stonesi, B.B. King i U2, ale też i to, że nikt przy zdrowych zmysłach nie powie dobrego słowa na temat Justina Biebera, Miley Cyrus i Kylie Minogue. Ta książka została napisana z myślą o tych, dla których myślenie jest wartością.
     Jak idzie o mnie, powiem szczerze, że gdybym któregoś dnia się dowiedział, że jest gdzieś na świecie książka, która jest oczywiście ciekawie napisana, ale przy okazji wywraca do góry nogami to, co ja dotychczas uważałem na temat muzyki, ja bym ją kupował w ciemno. Gdyby ktoś mi powiedział, że oto ukazała się bardzo dobrze napisana książka o tym, że Led Zeppelin to kompletne nieporozumienie, The Who i U2 to zdarzenia na miarę wieczności, że Ozzy Osbourne to kompletny nieudacznik i oszust, a Deep Purple to wielkość bezwzględna, ja bym się nie zastanawiał ani chwili i pędził do księgarni. Żeby mieć tę frajdę, jaką daje normalna rozmowa.
      Tymczasem ja widzę dookoła bandę rzekomych miłośników muzyki, którzy niczego tak bardzo nie pragną, jak tego, by ktoś przyszedł i im ładnie napisał to, co oni już od lat wiedzą, tyle że jakoś nie potrafili wyrazić. Przyznaję, że tego nie jestem w stanie pojąć. To, przepraszam bardzo, ale ja mam wydawać ciężko wyżebrane pieniądze na to, by sobie kupić książkę, gdzie ktoś pisze, że Jethro Tull to fantastyczny zespół, a Frank Zappa to lipa? A, przepraszam bardzo, do czego mi to jest potrzebne? Czy ja potrzebuję doradców do tego, by wiedzieć, co myślę?
     No właśnie – Frank Zappa. Ostatni rozdział mojej książki. Wiem oczywiście, jakie emocje wywołuje ten kabotyn. Ale nie szkodzi. Zapraszam do refleksji i proszę raz jeszcze – nie zachowujcie się jak banda weselników, którym jest dokładnie wszystko jedno, byle w końcu można było podupczyć.
I informacja najważniejsza. Książka o zespołach jest do nabycia na stronie www.coryllus.pl  
 
    Jednym z moich największych powodów do dumy, jak idzie o muzykę, jest, w moim odczuciu to, że ja nigdy w życiu, choćby przez ułamek chwili, nie uznałem, że Frank Zappa to wybitny artysta. Powiem więcej: ja nigdy, ani przez krótką chwilę, nie pomyślałem, że powinienem sobie może kupić którąś z jego płyt. A należy pamiętać, że on miał ich na koncie, nie licząc tych, które zostały wydane po jego śmierci, ponad 60.
    No dobra. Przyznam uczciwie, że parę razy miałem zamiar sobie kupić „Grand Wazoo”, no ale nawet te zamiary nie zostały nigdy zrealizowane. Jeszcze – żeby już nikt mi nie zarzucił, że przesadzam – parę razy z pewną przyjemnością wysłuchałem „Zoot Allures”, ale na tym już naprawdę koniec.
     A każdy przyzna, że ten rodzaj uporu nie mógł być ani łatwy, ani pozbawiony pewnych drastycznych konsekwencji. Otóż, jak wiemy, Frank Zappa to dla wielu bardzo dobrze osłuchanych, a często i znakomicie wykształconych, miłośników muzyki, artysta wręcz kultowy. Niedawno widziałem na moim przystanku autobusowym plakat reklamujący krakowska imprezę dla najbardziej wyrobionych słuchaczy, zatytułowaną „Sacrum Profanum”. Plakat jest stosunkowo duży i jego cała powierzchnie wypełnia charakterystyczna głowa Franka Zappy. Na samej górze pojawia się wytłuszczone grubym drukiem jego nazwisko, a niżej już tylko informacja, że podczas tego festiwalu – z przyczyn bardzo praktycznych – będziemy słuchać oczywiście nie Zappy, ale całą kupę mniej lub jeszcze mniej znanych artystów, którzy będą nam grali muzykę Zappy właśnie. A więc – Zappa. Jak zawsze, wszystkie drogi prowadzą do Zappy.
     Jak mówię, ja nigdy Zappy nie szanowałem. Wręcz przeciwnie, zawsze uważałem, że to jest głupek, kabotyn, oszust i, co najgorsze, skończony nudziarz. Ale przy tym wszystkim on miał jeszcze coś, co biło na głowę każdą z tych przywar. Bo trzeba nam przyznać, że za głupka, kabotyna, oszusta, a nawet i nudziarza ktoś może uznać choćby i Cohena, Dylana, czy Ricka Wakemana. No ale ich nawet wtedy można słuchać bez jakiejś szczególnej irytacji. Ja natomiast nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak można, nie tracąc cierpliwości, spędzić choćby minutę w towarzystwie Zappy, kiedy się wie, ze nie ma takiej możliwości by on potrafił spokojnie ową minutę zacząć i skończyć, bez jakiegoś bezsensownego wygłupu.
     Dla mnie, muzyka Franka Zappy, to właśnie przede wszystkim były te nieustanne „jaja”, traktowane przez niego w taki sposób, jakby chciał nam powiedzieć, że tak naprawdę to głównie o nie tu od początku chodziło. Dla mnie, Zappa zachowywał się tak, jakby go to bardzo bawiło, że ludzie przychodzą słuchać tej muzyki, drżą z podziwu dla jego muzycznego i kompozytorskiego kunsztu, wzruszają się tym i owym, podczas gdy on już tylko czeka na odpowiedni moment, żeby puścić możliwie najzabawniejszego bąka, i w ten sposób powiedzieć wszystkim, że oni tak naprawdę nic nie zrozumieli. No i wtedy oni wszyscy dopiero się cieszą. I tak, dzień w dzień, przez niemal 30 lat!
      Wielokrotnie próbowałem rozwiązać zagadkę niebywałej wręcz popularności Franka Zappy, i powiem szczerze, że dopiero dziś, kiedy piszę te refleksje, zaczynam czuć, że chyba wreszcie jestem na tropie. Otóż – i zastrzegam tu, że to jest zaledwie podejrzenie – on tak naprawdę nigdy nie zdobył Ameryki. Wydaje mi się, że jak idzie o Amerykę, poza pewnymi lewicującymi środowiskami uniwersyteckimi, Ameryka miała go w nosie. Natomiast on bardzo był popularny tu u nas, w Europie, a więc we Francji, Niemczech i wszędzie, gdzie tak się rozpanoszyły owe dekonstruktywistyczne idee tego satanisty Derridy. Mam więc też wrażenie – choć, jeszcze raz z satysfakcją podkreślam, że się na tym nie znam, więc to jest tylko wrażenie – że cała twórczość Zappy to ów najbardziej ponury post-modernizm, w ujęciu zaproponowanym właśnie przez Derridę i jego uczniów, który w muzyce akurat realizował się w graniu wciąż  jednego pomysłu na zmianę z opowiadaniem jednego i wciąż tego samego dowcipu, beznadziejnego jak jasna cholera. Na zmianę. Muzyka, dowcip, muzyka, dowcip…
     W tej sytuacji, ja już chyba będę kończył, zarówno z Zappą jak i z całym tym naszym rock and rollem. I żeby tak nie odejść bez słowa, chciałbym wszystkich zachęcić. Nie dajcie się zwieść różnej maści oszustom. Tak naprawdę, to od samego chodziło o to, by sobie poskakać i pośpiewać, ewentualnie poderwać dziewczynę. Każdy, kto kiedykolwiek próbował tę równowagę naruszyć, to wróg. Amen.
 
 
 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura